Archive for 2010

Hacking ekonomii
Douglas Rushkoff



Hacking ekonomii jest łatwiejszy niż się wydaje. Pierwszym krokiem jest oczywiście pamięć, że ekonomia jako taka to tylko model. Jest to sposób rozumienia świata jako serii transakcji przeprowadzonych przez racjonalnych, zainteresowanych sobą ludzi, pracujących by zmaksymalizować swoją wartość.  To podobno jest nam dane.
Oczywiście nie jest to nawet prawdą. Nie żyjemy w ekonomii i nigdy nie żyliśmy. Gdybyśmy naprawdę wszyscy grali w pewien rodzaj pokera o chipsy i podejmowali tylko słuszne decyzje, wtedy nasz świat mógłby zachowywać się jak ekonomia. Patrząc jednak na to, jak jesteśmy bardziej skupieni na doświadczaniu chwili, obijaniu się, czy też szukaniu jakiegoś intymnego miejsca by załatwić potrzebę, ostatnią rzeczą w naszych umysłach jest zachowanie wartości na odcinku czasu.
Z drugiej strony żyjemy pośród paru naprawdę znaczących aktorów ekonomii, a im więcej pomyłek na scenie, na której grają dla świata, w którym żyjemy, tym mniejszy dostęp mamy do scenariusza. Kończymy na widowni, oglądając finansowy spektakl, a co najgorsze, myląc go z prawdziwym życiem.
Ekonomia, w której żyjemy to ustawiona gra, rozpoczęta około czasów Renesansu w celu promowania dobrobytu wczesnych korporacji i monarchów, którzy dali im licencje na monopolizowanie światowego businessu. Przedtem było wiele rodzajów walut, używanych symultanicznie. Ludzie używali ujednoliconego środka płatniczego by prowadzić transakcje na duże odległości, oraz walutę lokalną na bardziej codzienne potrzeby.
Właściwie to większość ludzi nigdy nie używała scentralizowanej waluty w ogóle. Brali po prostu swoje zbiory do skupu, gdzie dostawali kwitek ile ziarna zdeponowali. Kwitek ten był walutą wykupowaną w skupie ziarna za coś, o czym wszyscy wiedzieli, że ma prawdziwą wartość.
Jednak kiedy pewne ilości ziarna psuły się lub dzięki szczurom ulegały stracie, oraz kiedy skup ziarna miał pewne wydatki, pieniądz ten tracił swoją wartość w czasie. Gdy pieniądze miały być mniej warte w nadchodzącym roku niż danego dnia, część środków była przeznaczana na wydatki i reinwestycje. Dlatego właśnie średniowieczne miasta budowały katedry-był to sposób inwestycji w przyszłość przy pomocy nadwyżki. Byli aż tak bogaci. Kobiety w średniowiecznej Anglii były wyższe, co było znamieniem dobrego zdrowia i diety, niż kiedykolwiek w ostatnich dwóch dziesięcioleciach.
Waluta lokalna pozwoliła miastom wytworzyć środek płatniczy  i reinwestować we własne przedsięwzięcia. Taka sytuacja była nie do zniesienia dla arystokracji i tak była już mizerna pod względem władzy i wpływów.  Więc europejscy monarchowie zaczęli delegalizować lokalne waluty, i zmuszać każdego do używania „królewskiej monety”. Te scentralizowane waluty miały odwrotne tendencje. Były zapożyczane do użycia przez business a następnie spłacane z powrotem do centralnego banku wraz z odsetkami.
Jak wiele innowacji ery kolonialnej, scentralizowana waluta była sposobem na to by ściągnąć środki z peryferii z powrotem do centrum. Praca ludzi przestała wpływać na ich własne bogactwo, lecz na dobrobyt pożyczającego. W końcu pożyczające firmy (banki centralne i zwykłe)stały się większe niż „prawdziwa” ekonomia ludzi wytwarzających dobra. Dzisiaj, właściwie ponad 95% transakcji walutowych dokonywane jest pomiędzy spekulatorami. Nasze pieniądze używane są częściej do obstawiania niż to prawdziwych transakcji.
Większość zarabianych w naszym obecnym systemie walutowym pieniędzy, jest zarabianych przez ludzi, którzy właściwie nie robią nic. Spekulacje na przykład są naciąganiem systemu. Spekulujący po prostu obstawiają umiejętności różnych firm w spłacaniu tego co pożyczają.
Dzięki odsetkom wszyscy musimy płacić dwa lub trzy razy tyle, co wcześniej pożyczyliśmy. Centralny bank pożycza pieniądze dużemu bankowi na pewnym poziomie odsetek, następnie duży bank pożycza mniejszemu na wyższy procent i tak dalej, aż do osób prywatnych bądź instytucji, które płacą najwyższe odsetki. W rezultacie firmy nie mogą być trwałe; muszą się rozrastać. Świat akceptujący ten ekonomiczny model jako rzeczywistość, musi zauważyć, że jest to błędne założenie.
Wyjściem z sytuacji-jak ja to widzę-jest ponowne rozpoczęcie produkcji własnej waluty. Pieniądz to tylko sprawa umowna. Im bardziej społeczność wierzy sobie nawzajem, tym wydajniej funkcjonuje waluta, którą rozwija. Możemy stworzyć środki płatnicze oparte na czymkolwiek. Jeśli nie mamy zboża możemy je zdobyć poprzez usługi takie jak opieka nad dziećmi, ludźmi starszymi, uczenie w szkole. Każda przepracowana godziną jest „godziną” w walucie zarobioną na wasze konto.
Dzięki obecnemu kryzysowi ekonomicznemu, restauracja „Comfort” w moim mieście straciła możliwość spłacania pożyczek z banku, branych by się rozwijać. Zamiast tego John (właściciel)zwrócił się do nas. Kupujemy „Comfort dolary” w cenie 1 dolar amerykański za jedzenie w restauracji o wartości 1,2 dolara amerykańskiego. Więc jeśli inwestuję 1000 dolarów, dostaję 1200 dolarów do wydania w restauracji. Otrzymuję 20% zwrotu inwestycji, a od kiedy właściciel płaci jedzeniem, otrzymuje pieniądze dużo taniej niż gdyby pożyczał je w banku. Dodatkowo, mam powód by reklamować jego restaurację, inwestować w moje miasto i zwiększać dobrą wolę. Wszyscy wygrywają.
Zarabianie pieniędzy jest tak proste. Nie bierzesz ich od korporacji czy banku; wytwarzasz je sam, wraz ze znajomymi, jak i ustalasz wartość. Jest to potężny hack w społeczeństwie uzależnionym od rynku: udawaj, że on w ogóle nie istnieje i podążaj za swoim businessem.
 
Pierwotnie tekst ukazał się w czasopiśmie H+ spring 2009.
Przetłumaczył Łukasz Berezowski


Posted in , , |

Żyjemy w przegranym świecie
wywiad z Emmanuelem Toddem

Żyjemy w przegranym świecie - po kapitalizmie została tylko pustka
Największą bodaj osobliwością obecnego kryzysu jest to, że nie wywołuje on w zachodnich społeczeństwach żadnych gwałtownych wstrząsów. Okazjonalne protesty szybko wygasają, nikt też nie bierze na poważnie groźby powstania radykalnych ruchów politycznych w rodzaju niegdysiejszego faszyzmu. Apatia i swoista "strategia na przeczekanie" wydają się być jedynymi dostępnymi opcjami. Dlaczego?

Zdaniem Emmanuela Todda to jeszcze jeden efekt - tym razem psychologiczny czy wręcz "antropologiczny" - "ultraliberalnej" hegemonii. "Ultraliberalizm" nauczył ludzi Zachodu, że mogą liczyć tylko na siebie, a jednocześnie zapewniał, że pod jego władzą ich jedyną troską będzie pielęgnowanie własnego ja. Dziś Zachód w sensie psychicznym jest kompletnie rozbrojony. Zachodnie społeczeństwa nie potrafią podjąć żadnych działań wspólnotowych. Ich zamknięci w narcystycznych kokonach obywatele mogą już tylko wybuchać bezsilnym gniewem, który nie ma jednak żadnych społecznych konsekwencji. Klęska ultraliberalnej ideologii pozostawiła po sobie "spaloną ziemię", totalną myślową pustkę. Szkoda - zdaje się ubolewać Todd - że nie możemy chociaż na serio bać się dzisiaj nadejścia nowego faszyzmu. To zmusiłoby nas przynajmniej do myślenia, do tworzenia politycznych i ekonomicznych alternatyw. Tymczasem wolimy wsłuchiwać się w zapewnienia ludzi władzy - tak naprawdę równie bezradnych jak my sami - że "jakoś to będzie" i już wkrótce zaczniemy odbijać się od dna.


Maciej Nowicki: Coraz częstsza staje się paranoiczna interpretacja kryzysu, zgodnie z którą jest on przede wszystkim próbą renegocjacji obowiązującej umowy społecznej: "Jeśli nie zgodzicie się, aby ograniczono wasze przywileje, jeśli nie zgodzicie się zarabiać mniej, będzie o wiele gorzej. Być może świat po prostu się zawali". Pan się z tym zgadza?

Emmanuel Todd: Ani trochę. Moim zdaniem chodzi o coś znacznie więcej niż problem nierówności czy wyzysku. Dzisiejsza sytuacja polega na tym, że już nikt nie korzysta na tym systemie. Kiedy pisałem moją ostatnią książkę, "Après la democratie" ["Po demokracji"], podkreślałem, że globalizacja i wolny rynek przynoszą korzyści jedynie jednemu procentowi ludzi z samej góry. A cała reszta - w tym klasa średnia - traci. Ich dochody w porównaniu z jednym procentem najbogatszych kurczyły się w ciągu ostatnich lat. Teraz nawet i to nie jest prawdą.

MN: Czyżby na świecie nie było już bogatych?


Jest oczywiściejeszcze kilku bogatych ludzi, którzy potrafili wyjść z zapaści bez strat. Proszę jednak spojrzeć: 50 miliardów dolarów, które wyparowały za sprawą Madoffa, to pieniądze ludzi bogatych. Kryzys nie zaczął się od uderzenia w biednych. Kryzys zaczął się tak naprawdę od zniknięcia zysków bogaczy z poprzedniego okresu. A teraz jesteśmy na drugim etapie. Co prawda przedsiębiorstwa nadal zachowują się zgodnie z dawną logiką - decydują się na zwolnienia, obcinają wynagrodzenia - ale rzeczywistość kryzysu polega na tym, że wyszliśmy poza dawną kapitalistyczną racjonalność. Wszystkie tego typu poczynania dawały wcześniej wzrost zysków, a teraz spowodują jedynie pogłębienie się zapaści. Znaleźliśmy się w przegranym świecie.

MN: Czy chce pan przez to powiedzieć, że nie ma już żadnej władzy? Że nikt już nad tym nie panuje?


Właśnie. Kontestatorom systemu i społeczeństwom najtrudniej jest pogodzić się z tym, że rządzący są kompletnie zagubieni. Uderza mnie i bawi zarazem wysiłek świata dziennikarskiego i komentatorów polegający na poszukiwaniu za wszelką cenę racjonalnych przesłanek w zachowaniach tzw. klasy władzy. Tymczasem kiedy patrzę na światowych przywódców zbierających się w różnych konfiguracjach - G20, G7 itd. - odnoszę wrażenie, że patrzę na ludzi, którzy zbijają się w stadko, żeby poczuć się raźniej. Czy widział pan na przykład konferencję prasową Gordona Browna i Nicolasa Sarkozy’ego? Jeśli Francuzi i Anglicy urządzają wspólne konferencje prasowe na tematy gospodarcze, oznacza to, że świat stanął na głowie, ponieważ obie nacje mają całkowicie odmienne instynkty ekonomiczne. Nie widzę w tym żadnego sensu poza tym, że Brown potrzebuje Sarkozy’ego, a Sarkozy Browna, by nabrać otuchy. Jaka była w Polsce reakcja na wybór Obamy?
Taka jak wszędzie w Europie: wszyscy zachwycali się Obamą. To nawet nie była wiara, lecz pragnienie wiary za wszelką cenę.

No właśnie, ludzie chcieli mieć nadzieję, że wybór Obamy zmieni wszystko. Świetnie, że Stany Zjednoczone mają czarnoskórego prezydenta, to naprawdę coś, ale obawiam się, że za kilkadziesiąt lat wybór Obamy zostanie opisany jako ucieczka od rzeczywistości. Przecież od czasu jego wyboru niewiele się dzieje - General Motors upada itd. Niektórzy twierdzą, że to Chiny wyjdą zwycięskie z tego kryzysu. Wmawia się nam, że "przywódcy chińscy uprzedzili wydarzenia". To błąd - w Chinach wzrost przewyższał 10 procent rocznie, ale ten model tak naprawdę od samego początku był szalony. Jak można uważać, że kraj 1 miliarda 300 milionów mieszkańców będzie mógł dokonać skoku rozwojowego, opierając się jedynie na nieograniczonym eksporcie, jakby był Japonią czy Koreą, zmniejszając jednocześnie swój wewnętrzny popyt. I że nie przyspieszy to załamania systemu światowego.
Wiara, że gdzieś jest ktoś, kto rozumie, co się dzieje, i stara się to wykorzystać, jest absurdalna. Jednocześnie świadomość pustki generuje niesłychany lęk. Dlatego obstawiamy, kogo się tylko da. Tymczasem podstawową sprawą, która powinna nas teraz zajmować, jest zagubienie całej klasy rządzącej. Nie pierwszy to zresztą raz - niezbyt rozgarnięte klasy rządzące stanowią o historii ludzkości. Weźmy XX wiek: klasy rządzące prą ku wojnie w 1914 roku i doprowadzają Europę do ruiny. Później europejska i amerykańska klasa rządząca nie jest w stanie inteligentnie pokierować sprawami w czasach wielkiego kryzysu 1929 roku.
MN: Kpi pan z Amerykanów i Chińczyków. Jednak wszyscy są przekonani, że to właśnie oni poradzą sobie znacznie lepiej niż inni. Przecież chyba nie jest tak, że wszyscy muszą tonąć równie szybko?

Znaleźliśmy się w naprawdę specyficznej sytuacji. W 1998 roku napisałem "Illusion économique" ["Złudzenie ekonomiczne"], książkę o tym, w jaki sposób ideologia ultraliberalna wykańcza nasz świat. Od tej pory należałem do obozu przegranych historii, bo ideologia wolnorynkowa czyniła coraz większe postępy. Kraje, które wcześniej się przed nią broniły - takie jak Indie czy Brazylia - nawróciły się na nią. Nie było już nic poza ultraliberalizmem. Dla mnie rzeczywiste znaczenie kryzysu, jego wręcz metafizyczne piękno, sprowadza się do jednego: w chwili gdy ideologia wolnorynkowa zdobyła wszystkie umysły na świecie, w chwili gdy stała się ideologią dominującą w skali planety, w chwili gdy osiągnęła maksimum swej potęgi i wpływów, system załamał się. I to jest bardzo niebezpieczne: ludzie sparaliżowani dominującą ideologią nie są zdolni do refleksji nad nowymi rozwiązaniami.

MN: Kryzys rozpoczął się na dobre dopiero przed rokiem, być może refleksja jeszcze nastąpi. Doskonale pan wie, że po 1929 roku trzeba było czekać dość długo, aż sytuacja zostanie opanowana.


Pan myśli o Roosevelcie. Roosevelt i jego New Deal byli sympatycznym obliczem tego kryzysu. I dlatego chcemy o nich pamiętać. Natomiast pierwszą osobą, która zadziałała wbrew liberalnej ortodoksji, która ośmieliła się na zdroworozsądkowe kroki w gospodarce - wielkie inwestycje publiczne itd. - był Hitler. W dwa, trzy lata w radykalny sposób zmniejszył stopę bezrobocia. Od chwili gdy przestał słuchać rad liberalnych ekonomistów i praktycznie zlikwidował bezrobocie w Niemczech, zyskał w społeczeństwie niemieckim - wcześniej całkowicie zagubionym - zaufanie, które pozwoliło mu rozpętać drugą wojnę światową. Marzę o tym, by kiedyś przeczytać pracę na temat wkładu liberalnych ekonomistów w nazizm. Bo to liberalni ekonomiści, uniemożliwiając stosowanie zdroworozsądkowych rozwiązań, stworzyli Hitlera.
I jeszcze jedno: jestem wielkim admiratorem Keynesa: nie tylko dlatego, że to bardzo inteligentny, pełen poczucia humoru facet, że jego teoria jest generalnie słuszna. Również dlatego, że Keynes starał się dowieść, iż demokracja i kapitalistyczny system gospodarczy mogą funkcjonować pod warunkiem istnienia rozsądnych elit. Podziwianie Keynesa oznacza dla mnie uznanie

dla jego idei odpowiedzialnych elit. Jest jednak również tragiczny sposób lektury jego arcydzieła z 1936 roku, czyli "Ogólnej teorii zatrudnienia, procentu i pieniądza". To intelektualne przetworzenie tego, co zostało już zrealizowane w Niemczech przez Hitlera. Hitler nie zniszczył kapitalizmu. Nazistowski system władzy rozpętał rasizm i antysemityzm, ale stanowił przy tym skuteczną technikę przetrwania kapitalizmu.

MN: Chyba nie ma pan zamiaru straszyć nas nowym Hitlerem. W to już nawet najbardziej naiwni nie uwierzą.


Nie mogę pana straszyć nowym Hitlerem - i to jest w pewnym sensie najgorsza strona dzisiejszego kryzysu. W 1929 roku istniały różne ideologie. Trwały spory, były jakieś alternatywy. Natomiast główną cechą dzisiejszego okresu jest kompletna pustka.
MN: Jest przecież to, nad czym się pan tak pastwi: wolnorynkowy neoliberalizm.

Mam problem z posługiwaniem się słowem "ideologia", gdy mówię o neoliberalizmie. Tutaj chodzi raczej o wiarę w konieczność bezczynności. Dla mnie to nie jest prawdziwa ideologia, bo ideologia to mówienie o przyszłości, działaniu. Nawet XIX-wieczny indywidualizm był ideologią - XIX-wieczni liberałowie wierzyli w państwo, uważali je za gwarancję swobód jednostki. Teraz znaleźliśmy się w wielkiej czarnej dziurze.

MN: Na początku kryzysu zapanował rodzaj przerażenia, a teraz gdy rozmawiam z Francuzami, Niemcami czy Polakami, zauważam, że całą swą energię przeznaczają na pocieszanie się: "Jeszcze nie jest tak najgorzej, jakoś to będzie, nie dzieje się nic naprawdę dramatycznego. Na Łotwie i na Węgrzech mają znacznie większe kłopoty". Krótko mówiąc, sytuacja nie wydaje się nikomu nagląca.

Na początku była chwila przerażenia, ponieważ dla ludzi punkt wyjścia stanowiła pozytywna wizja ich systemu gospodarczego. Sądzili, że żyją w najlepszej z możliwych nowoczesności. A tu Ameryka nagle się wali, wszystko inne się wali - więc następuje chwila paniki. Potem ludzie mówią sobie: "Wskaźniki lecą na łeb na szyję, ceny akcji na giełdach spadają do niespotykanego poziomu, a mimo wszystko wciąż żyjemy. Co za ulga!". Chcą wierzyć, że chodzi o coś w rodzaju letniej burzy. Czekają i powtarzają sobie: "Poczekajmy, samo minie". Do znudzenia mówi się, że w pierwszym półroczu 2010 roku będziemy znów mieli wzrost 0,4 procent w Eurolandzie - tak jakby ekonomiści nigdy wcześniej się nie pomylili.

MN: Ludzie tracą pracę i pieniądze, w Polsce o 30 procent spadła wartość złotówki, a ludziom nawet nie chce się wyjść na ulice, bić z policją.


Problemem lat 30. był faszyzm czy komunizm, natomiast problemem początku trzeciego tysiąclecia jest apatia, która wynika z psychospołecznego wymiaru neoliberalizmu. Neoliberalizm to pozornie przede wszystkim doktryna ekonomiczna, ale tak naprawdę elementy gospodarcze - niczym nieskrępowana wymiana handlowa, wiara w rynek - to jedynie wierzchołek góry lodowej. Neoliberalizm zaczął dominować nie dlatego, że ekonomiści narzucili swe idee, ale dlatego że od wojny mamy do czynienia z ewolucją w kierunku zachowań narcystycznych, zamykania się jednostek w sobie. Nikogo nie krytykuję, nie jestem też religijnym integrystą. Mówię tylko, że wszystkie ideologie zniknęły i mamy teraz stan atomizacji, zamykania się jednostek w sobie, gdzie nikt nie wierzy w nic dłużej niż przez pięć minut. Tego rodzaju społeczeństwo może zrodzić jedynie gniew indywidualny.
Wymierzony w kogo? Jedno z przykazań neoliberalizmu głosi, że każdy jest za siebie odpowiedzialny. Nie można żądać od nikogo rachunków. To rodzaj zaworu bezpieczeństwa doktryny liberalnej, która z góry odpiera wszystkie kierowane w jej stronę zarzuty, mówiąc: jeśli idziesz na dno, sam jesteś sobie winny.

Dla mnie o wiele istotniejsze jest to, że w krajach Europy Zachodniej, która żyła sobie dostatnio przez ponad 30 lat, ludzie - myślę zwłaszcza o klasie średniej – zajęci byli przede wszystkim własnym rozwojem psychicznym i zawodowym, życiem uczuciowym i seksualnym, dziećmi itd. To rodzaj świata postkolektywnego, a taki świat jest szczególnie bezbronny w obliczu kryzysu, który wymaga rozwiązań zbiorowych. To już nie jest problem kryzysu gospodarczego, to w istocie problem kryzysu antropologicznego.
Nasz sposób bycia nie jest dostosowany do walki z kryzysem.

Właśnie. A poza tym jest jeszcze inna rzecz. Uzmysłowiłem to sobie na dobre po ogłoszeniu wyników wyborów do Parlamentu Europejskiego. Wszyscy wpadli w zachwyt nad dominacją prawicy w Europie. Rzeczywiście mamy teraz - oprócz bodaj Grecji i Szwecji - absolutną wszechwładzę prawicy na kontynencie. Ale dla mnie problemem nie jest wyłonienie się prawicy - bo ta jest pusta - lecz zniknięcie lewicy. We Francji nie ma sensu wyjaśniać fenomenu Sarkozy’ego. Należy za to wyjaśnić, dlaczego Partia Socjalistyczna nie chce istnieć. Lewica umarła i dlatego prawica dominuje. Tak to wygląda w całej Europie.
Jest też druga - absolutnie fundamentalna - przyczyna sukcesu prawicy, której nikt nie dostrzega. Zapaść demograficzna Europy połączona ze wzrostem średniej życia stworzyły społeczeństwo i elektorat coraz bardziej zaawansowane wiekowo. A wiadomo, że im wyższy wiek, tym częściej głosuje się na prawicę. Dzisiejsza apatia jest oznaką europejskiej starczości - podeszli wiekiem prawicowcy nie biegają po ulicach, domagając się eksterminacji kozłów ofiarnych. Ludzie starsi są lepiej chronieni przed skutkami kryzysu, a więc dotyka on przede wszystkim młodych. Jeśli weźmie się to wszystko pod uwagę, łatwiej zrozumieć, dlaczego nic się nie dzieje. Nawet jeśli przywódcy są sparaliżowani strachem. Moim zdaniem są to sprawy o wiele głębsze od polityki czy ekonomii.
Tak wygląda dzisiejszy podział planety: z jednej strony mamy kraje wschodzące, dynamiczne pod względem demograficznym, ale jednocześnie zapóźnione. A z drugiej świat rozwinięty o bardzo wysokim poziomie edukacji, który zastygł w bezruchu i starzeje się. Społeczeństwa zdolne do technologicznego przyspieszenia, a jednocześnie spowolnione w swych politycznych i społecznych zachowaniach. To fascynujące. To sytuacja absolutnie nowa. Czegoś takiego nie było jeszcze nigdy w historii! Nigdy w przeszłości nie mieliśmy do czynienia ze społeczeństwami o średniej wieku, jaką mamy obecnie w Europie.

Co obecny kryzys oznacza dla Europy Środkowo-Wschodniej? Kraje bałtyckie toną, ponieważ w stu procentach podporządkowały się wierze neoliberalnej. A z drugiej strony mamy tonące Węgry, które stanowią wręcz odwrotny przypadek. Węgry to swoista karykatura Francji - kraj rozdętych przywilejów społecznych, gdzie bez kłopotu można przejść na sowitą emeryturę w wieku 40 lat.

Chciałbym powiedzieć przede wszystkim jedno: kraje Europy Wschodniej padły ofiarą fałszywej interpretacji końca komunizmu. Upadek komunizmu zrozumiano jako oznakę ostatecznego zwycięstwa liberalizmu i kapitalizmu. I dopiero dziś zaczynamy zdawać sobie sprawę z prawdziwej istoty rzeczy. System amerykański i system komunistyczny postrzegane były jako systemy wrogie, przeciwstawne. Nie widziano natomiast, że tworzyły one jedną całość. Komunizm bez kapitalizmu byłby nie do pomyślenia - strategia sowiecka polegała na naśladowaniu i doganianiu kapitalizmu. Wszystko, co Sowieci starali się robić, było planowym naśladowaniem rozwoju. Ale przede wszystkim na Zachodzie przegapiono, że kapitalizm zaczął funkcjonować jak należy, gdy pojawiła się sowiecka konkurencja. To ona zmusiła kapitalizm do przybrania bardziej społecznego oblicza, do utrzymania mechanizmu wzrostu wynagrodzeń. Wraz z upadkiem komunizmu kapitalizm stracił wszystkie swe społeczne środki łagodzące. Kraje Europy Wschodniej są tu szczególnie poszkodowane. Najpierw doświadczyły
komunizmu. A dziś uderza w niepowracająca fala upadającego kapitalizmu. Jest w tym element tragiczny.

MN: Jeśli jednak spojrzeć na statystyki i porównać Łotwę czy Estonię, które mają 18- i 15-procentowy spadek PKB z Polską z jej, co prawda miniaturowym, ale jednak wzrostem, widać, że są wyraźne różnice.


Powiem jedno: kiedy słucham ludzi lewicy, którzy mówią: "To konkurencja taniej siły roboczej z Polski czy ze Słowacji sprawia, że nasze płace spadają", trafia mnie szlag. To niedopuszczalne - socjalny dobrobyt Europy Zachodniej osiągnięto dzięki sowieckiej okupacji. Dlatego na Zachodzie mamy do spłacenia dług, a w efekcie musimy zaakceptować polską czy słowacką konkurencję. Nie możemy Polaków wrzucać do jednego koszyka z Chińczykami.
A teraz co do pańskiego pytania: kryzys gospodarczy rzucił na kolana z reguły małe kraje: Irlandię, Islandię czy państwa bałtyckie. To kolejny dowód, że wychodzimy z ultraliberalnej fikcji. Ta fikcja mówi: nie ma niczego poza rozległym, planetarnym rynkiem i jednostkami. Jedna z właściwości tej fikcji to zapominanie o istnieniu konkretnych narodów, choćby o ich rozmiarze. Mechanizmy kolektywnej solidarności nie dają tych samych rezultatów w 40-milionowym kraju takim jak Polska i w kraju dwu- czy trzymilionowym.
To naprawdę żałosne, że ekonomiści i politolodzy przestali zastanawiać się nad tak podstawowymi kwestiami. Zresztą to, co stało się pod względem ekonomicznym w Stanach Zjednoczonych, stanowi przypadek innego rodzaju zbiorowego szaleństwa. Idea, że społeczeństwo o tych rozmiarach, o tym stopniu dojrzałości ekonomicznej co społeczeństwo amerykańskie, może się rozwijać w oparciu o mechanizm kredytu hipotecznego typu subprime, nadaje się dla psychiatrów. Powinno się jak najszybciej utworzyć mieszane komisje złożone z ekonomistów i psychiatrów, żeby sprawdzić, co za szaleństwo ogarnęło świat.
MN: Trzy lata temu powiedział mi pan, że gdy dojdzie do jakiegoś zasadniczego wstrząsu, strefa euro po prostu się rozpadnie. Na razie widzimy, że - wyrażając to dość oględnie - w obliczu kryzysu europejska solidarność słabnie. A z drugiej strony, gdy spojrzeć na to z perspektywy polskiej, wyraźnie widać, że euro coś daje, choćby większą przewidywalność.

Euro pozwala ludziom zajmującym Pałac Elizejski i jego odpowiedniki hiszpańskie czy włoskie uniknąć największego koszmaru zawodowego dawnych przywódców, czyli obowiązku zarządzania krajową walutą. Jednym słowem, euro pozwala rządzącym na to, by niczego nie robić. Ale to jeszcze nie oznacza, że strefa euro się utrzyma - jestem w tym względzie pesymistą. Euro zwiększa komfort

pracy rządzących, ale jednocześnie pogarsza warunki życia społeczeństw. Jest oczywiste, że ta waluta, o wiele za silna dla Francji czy Włoch, uwydatnia jedynie problemy tych krajów. Wielu francuskich ekonomistów zgadza się, że w obecnej sytuacji przynależność Francji do strefy euro to katastrofa, ponieważ daje przewagę Niemcom. Niemcy są dziś znacznie skuteczniejsze w kwestii obniżania płac, cięcia kosztów i dzięki temu przejmują rynki od Francuzów czy Włochów, których społeczeństwa są mniej zdyscyplinowane. Dawniej w takich sytuacjach przeprowadzaliśmy dewaluację, która jest swego rodzaju techniką zbiorowego ratunku. Dlatego najbardziej prawdopodobną hipotezą jest eksplozja euro. Jeśli Europa nie zdobędzie się na żadne rozwiązanie kolektywne, jeśli kryzys się zaostrzy, jeśli kraje członkowskie będą się coraz gorzej ze sobą dogadywać, nie ma powodu, by utrzymywać wspólną walutę.

MN: Czy jest już jakaś lekcja tego kryzysu? Dziś słyszymy, że kapitalizm przyszłości musi być ostrożniejszy, mniej spekulacyjny, musi ograniczać własną żądzę zysku.


To genialne! Mówimy o facetach, którzy kompletnie nie zrozumieli, o co chodzi w kapitalizmie. Takie moralizatorskie gadanie w stylu Sarkozy’ego czy Blaira jest bardzo interesujące, bo dowodzi, do jakiego stopnia świat zwariował. To, co od Adama Smitha opisywano jako magię kapitalizmu, opierało się na postępowaniu egoistycznym, racjonalnym, niemającym nic wspólnego z moralnością. To właśnie takie zachowanie miało przynosić pozytywne skutki dla zbiorowości. Dzisiaj natomiast słyszymy, że teoria rynków ma zawierać "pierwiastek etyczny".
Jednym słowem, teraz będziemy budować kapitalizm, który nie jest kapitalizmem.

Otóż to. W gruncie rzeczy chodzi o zdefiniowanie kapitalizmu, którego najważniejszą motywacją nie byłby już zysk. Każdy, kto to mówi, popada w absurd. To nie jest żadna lekcja kryzysu, tylko czysty bezsens.


*Emmanuel Todd, ur. 1951, historyk, politolog, demograf. Stał się sławny w wieku 25 lat, publikując "La chute finale" (1976), książkę, w której wbrew powszechnie panującym opiniom zapowiadał upadek ZSRR. Jeden z pierwszych krytyków współczesnego neoliberalizmu. W roku 2003 wydał "Zmierzch imperium" (wyd. polskie 2004), światowy bestseller - manifest wyemancypowanej Europy, prowadzącej swą politykę niezależnie od USA. W "Europie" nr 264 z 25 kwietnia br. zamieściliśmy wywiad z nim "Sarkozy wprowadził Francję w stan ideowej nieważkości".




Posted in |

Wstręt i odraza w Las Vegas
Hunter S. Thompson
(Fragmenty)




8.
"Geniusze świata tego, gdy machną różdżką wraz, w jednym olśnienia błysku, odmienią serca mas".
Art Linkletter

Mieszkam w cichej okolicy, gdzie w nocy każdy dźwięk zwiastuje, że coś zaczyna się dziać. Jak oparzony wyskakuje z łóżka, próbuje szybko skojarzyć, co to znaczy.
Zazwyczaj nic. Jednak… Tym bardziej trudno mi się przestawić na miejski zgiełk, w ktorym noc jest pełna dźwięków, nawet znajomych i zwyczajnych. Samochody, klaksony, kroki… Nie ma szans by odpocząć; trzeba zatopić je w białym szumie telewizora. Zablokować to kurestwo miedzy kanałami i smacznie zasnąć.
Zignoruj koszmar w łazience. To tylko kolejny odpad generacji miłości, jeszcze jeden przeklęty gamoń, który nie wytrzymal ciśnienia. Mój adwokat nie był w stanie zrozumieć prawdy – najczęściej głoszonej przez nawróconych narkomanów, szczególnie tych na zwolnieniu warunkowym – że bez ćpania można odlecieć o wiele intensywniej.
Ja zresztą też w to nie wierzyłem. Ale kiedyś mieszkałem niedaleko doktora __*, byłego guru kwasiarzy, który ostatnio wyznał, że udało mu się dokonać gigantycznego skoku od totalnego zaćpania do ponadludzkiej świadomości. Pewnego pięknego popołudnia w San Francisko podczas pierwszego przypływu zjawiska, które wkrótce miało stać się Wielką Kwasową Falą, wpadłem do domu dobrego doktora, by zapytać (bo wtedy już był wybitnym autorytetem w dziedzinie narkotyków), co mógłby polecić sąsiadowi ogarniętemu zdrową ciękawością w temacie LSD.
Zaparkowałem przy chodniku i wygramoliłem się na żwirowany podjazd, po drodze zatrzymałem się, żeby uprzejmie pomachać jego żonie, która pracowała w ogródku… przycinała marchewki czy coś tam… Mruczała pod nosem jakąś melodię, ale nie potrafiłem jej rozpoznać.
Mruczała, Tak… Tyle że dopiero dziesięć lat później zrozumiałem, co to było: dźwięk, który mógłby wydawać Ginsberg gdyby posunął się za daleko w Om i próbował odmruczeć się ode mnie. W tym ogrodzie nie było żadnej staruszki; to dobry doktor we własnej osobie, a jego mruczanka była gorączkową próbą zablokowania mi dostępu do jego wyższej świadomości.
Pare razy próbowałem od nowa wyjaśnić cel swojej wizyty do dobrego doktora, żeby zapytać, czy warto zeżreć trochę LSD w swojej chacie u stóp wzgórza. A poza tym że mam spluwę. I że lubię z niej postrzelać – najlepiej w nocy, ze wszystkimi atrakcjami: niebieskim błyskiem i całym tym hukiem… Ach tak, no i naboje też mam. Nie można o nich zapomnieć. Duże kulki z ołowiu, śmigające po dolinie z prędkością 3700 stóp na sekundę.
Jednak zawsze celuje w najbliższą górkę lub – kiedy mi nie wychodzi po prostu – ładuje na oślep w ciemność. Żadnych szkód; po prostu lubię eksplozję. I zawsze uważam, żeby nie zabijać więcej, niż dam radę zjeść.
– Zabijać? – Wreszcie do mnie dotarło, że nigdy nie uda mi się porozumieć z istotą która mozoliła się w ogródku. Czy to coś w ogóle je mięso? Potrafi odmienić czasownik "polować"? Rozumie czym jest głód? Pojmuje obrzydliwy fakt, że zarabiam średnio 32 dolary na tydzień?
Nie… Tutaj na pewno nikt nie zrozumie. Jednak uświadomiłem to sobie zbyt późno, by uniknąć groźnego pomrukiwania doktora przez całą drogę do końca podjazdu. Słyszałem je jeszcze, kiedy wsiadłem do samochodu u dalej, aż na górskiej szosie. Zapomnij o LSD, pomyślałem. Zobacz co zrobiło z tym dupkiem.
No i tak utknąłem na następne pół roku z samym haszem i rumem, aż wreszcie przeniosłem się do San Francisko i pewnej nocy trafiłem do lokalu o nazwie "Fillmore Auditorium". I to było prawdziwie odkrycie. Mała szara kostka cukru i JEBUDU! Nagle wróciłem do ogrodu doktora. Ale nie na powierzchnię, tylko pod ziemię – wystawałem z pieczołowicie przekopanej gleby niczym jakiś zmutowany grzyb. Ofiara narkotykowej eksplozji. Zwierze ulicy biorące, co popadnie. Pamiętam jedną nockę w "Matriksie", gdzie jakiś włóczęga wpadł z wielkim plecakiem, wrzeszcząc:
– Chce ktoś trochę L… S… D…? mam wszystko co trzeba, potrzebuje tylko trochę miejsca na przygotowanie towaru!
Kierownik klubu powstrzymał go, mówiąć półgębkiem:
– Uspokuj się, wyluzuj. Chodź do biura.
Nigdy więcej nie widziałem tego włóczęgi, ale zanim go zwineli, już zdążył rozdać próbki. Wielkie białe kapsuły. Poszedłem do łazienki, żeby połknąć swoją porcję. Na początku wystarczy połówka, pomyślałem. Pomysł przedni, tyle że w takich okolicznościach trudno go było zrealizować. Zjadłem pół, ale reszta rozsypała mi się na rękaw czerwonej koszuli… I gdy zastanawiałem się co z tym fantem zrobić, zobaczyłem że do kibla wchodzi jeden z muzyków,
– co jest? – zapytał.
– no, wiesz… – odparłem – Ten biały proszek na moim rękawie to LSD.
Nie odezwał się ani słowem – po prostu złapał mnie za rękaw i się przyssał. Dość obleśny obrazek. Zastanawiałem się co by było, gdyby wpakował się na nas jakiś miłośnik Kingston Trio czy inny maklerek. A chuj z nim, pomyślałem. Przy odrobinie szczęścia ten widok pewnie rozpieprzyłby mu całe życie – już zawsze bałby się, że za drzwiami jego ulubionych barach czają się gościę w czerwonych koszulach, którzy podniecają się dewiacjami, o których on nie ma nawet bladego pojęcia. Ciekawe, czy sam odważyłby się possać komuś rękaw? Pewnie nie. Bezpieczeństwo przede wszystkim. Lepiej udawać że nic się nie widziało.

Dziwne wspomnienie, jak na nerwową noc w Las Vegas. Mineło pięć lat? Sześć? Zdaje się, jakby od tamtego czasy upłynęło całe życie lub przynajmniej przemineła jego najważniejsza część – szczyt, który już nigdy się nie powtórzy. San Francisko w połowie lat sześćdziesiątych to było bardzo specyficzne miejsce i czas dla każdego, kto się tam znalazł. Może czaił się w tym ukryty sens? A może nie, przynajmniej na dłuższą metę… Ale żadne wyjaśnienie, żadne połączenie słów, muzyki i wspomnień nie podważyw pewności, że było się w tym zakątku czasu i przestrzeni. Cokolwiek by to znaczyło…
Trudno pochwalić się znajomością historii w czasach, kiedy fakty można kupić, lecz nawet ci, którzy jej nie śledzą mogą z całą pewnością stwierdzić, że od czasu do czasu energia całego pokolenia gromadzi się i eksploduje długim, jasnym błyskiem z przyczyn których nikt nie – i które później, z perspektywy czasu niczego nie tłumaczą. Moje najważniejsze wspomnienie tamtego okresu wiąże się z jedną z pięciu, a może czterdziestu nocy – albo wczesnych poranków – kiedy to na wpół obłąkany wychodzę z "fillmore" i zamiast wracać do domu, jadę swium ciężkim 650 lightening sto na godzinę przez Bay Bridge. Mam na sobie szorty L.L. Bean i pasterski kubraczek Butte… Z rykiem silnika pędzę przez tunel Treasure Island wprost na światła Oakland, Berkeley i Richmond, nie do końca pewny, w którą stronę mam skręcić, gdy dotrę do wylotu (silnik wciąż mi gaśnie na rogatkach, bo zajęty szukaniem drobnych zapominam wrzucić luz)… ale jestem absolutnie przekonany, że nieważne gdzie pojadę, i tak zawsze trafię do takiego miejsca, w którym ludzie są jeszcze bardziej ześwirowani i zapruci niż ja. Żadnych zwątpień w temacie. Szaleństwo trwa, gdziekolwiek spojrzeć, o każdej porze. Jeśli nie ma go po drugiej stronie zatoki, to znajdzie sie za Golden Gate albo w Los Altos, gdyby pojechać sto jedynką, a może w La Honda… Wszedzie trafi się na swoich. Wspaniałe wszechogarniające uczucie, że cokolwiek robimy, jest dobre; że to my wygrywamy. Myślę, że to co jest najważniejsze – wrażenie nieuchronnego zwycięstwa nad siłami wszystkiego, co stare i złe. Nie w militarnym sensie; nie o to nam chodziło. Nasza energia po prostu dominuje. Nie widzimy powodu, by walczyć – po waszej ani po ich stronie. To my napędzamy świat; unosimy się na grzbiecie rosnącej, cudownej fali.
A teraz, niecałe pięć lat później gdyby wspiąć się na strome wzgórze w Las Vegas i spojrzeć na zachód, to – jeśli ktoś wie, jak patrzeć – może niemal zauważyć ślad w miejscu, w którym ta fala załamała się i cofnęła.


[...]



Właśnie tak. Tylko co jest normalne? Szczególnie tutaj, w "naszym kraju" – w tej przeklętej erze Nixona. Wszyscy musimy walczyć o przetrwanie. Brakuje nam tego kopa, który napędzał lata sześćdziesiąte. Nakręcacze wychodzą z mody. Zresztą to była największa wada tripu, który proponował Leary. Rozbijał się po całej Ameryce, sprzedając "poszerzenie świadomości", nie zastanawiając się nawet przez chwilę nad dramatycznymi skutkami dla tych, którzy potraktują go zbyt poważnie. Po nauce w West Point i przygodzie z kapłaństwem, LSD musiało być dla niego kolejnym logicznym etapem… Niebezpiecznie się na nim przejechał, ale satysfakcję z tego powodu psuje fakt, że zbyt wielu ludzi pociągnął za sobą.
I nie chodzi o to, że nie zasłużyli sobie na taki los – niewątpliwie każdy dostał to, czego mógł się spodziewać. Żałośni wyznawcy kwasowego odlotu, którzy myśleli, że "pokój" i "zrozumienie" można kupić za trzy dolce od sztuki. Tyle że ich porażka jest także naszą porażką.
Leary pociągnął za sobą na dno uniwersalną iluzję całego stylu życia, który pomógł stworzyć… pokolenie nieuleczalnych kalek, zawiedzionych poszukiwaczy, którzy nigdy naprawdę nie zrozumieli oszustwa, na którym opierał się cały mistycyzm "kwasowej kultury"; ryzykownego założenia, że ktoś – lub przynajmniej jakaś nieznana moc – czuwa nad światłem na końcu tunelu.

Na tych samych okrutnych, chociaż – paradoksalnie – podnoszących na duchu bzdurach od wieków żeruje kościół katolicki. To samo można znaleźć w etyce wojskowej… Ślepa wiara w większe i mądrzejsze "autorytety". Papież, generał, premier… a najwyższy z nich wszystkich – Bóg.
Jadnym z najważniejszych momentów w latach sześćdziesiątych był dzień, kiedy Beatlesi związali się z Maharishim1. To tak jakby Dylan pojechał do Watykanu żeby ucałować papieski pierścień.
Najpierw przyszli "guru". Potem, gdy to nie zadziałało, nastąpił powrót do Jezusa. A eraz śladami pierwotnego przywództwa Mansona nadciągneła cała fala nowych komun pod przywódctwem bogów w stylu Mela Lymana2, Avatara czy tego gościa (jak mu tam), który założył grupę Spirit and Flesh. Barger3 nigdy się tym nie przejmował, ale to on był najbliżej rozpętania piekła i dokonania przełomu. Hell's Angels stracili szansę na zwycięstwo w 1965 roku, kiedy pod dowództwem Bargera poszli za instynktem i rozpędzili marsz antywojenny na lini Oakland – Berkeley. Incydent doprowadził do schizmy w narastającej fali ruchów młodzieżowych w latach sześćdziesiątych. To było pierwsze otwarte nieporozumienie między harleyowcami i długowłosymi. Jego znaczenie potwierdza historia SDS4 – organizacji, która poniosła kompletną porażkę, próbując połączyć interesy motocyklistów i wyrzutków, wywodzących się z klasy robotniczej, z interesami burżujskich aktywistów studenckich z Berkeley. Nikt zaangażowany w to środowisko nie mógł w owym czasie przezwyciężyć skutków, jakie przyniosła klęska Ginsberga i Keseyam którym nie udało się przekonać Hell's Angels, by połączyli siły z radykalnymi organizacjami lewicowymi z Berkeley. Ostateczny podział nastąpił cztery lata później, w Altamont, jednak do tego czasu dla każdego oprócz paru przygłupich rockersów i dziennikarzy sytuacja była już całkiem jasna. Orgia przemocy w Altamont5 zaledwie dodała jej dramatyzmu. Poglądy zostały już ustalone; chorobę uznano za śmiertelną, a energia ruchów młodzieżowych rozproszyła się i zastąpił ją instynkt samozachowawczy.


1. Macharishi Mahesh Yogi – guru i duchowy nauczyciel, jeden z legendarnych twórców szkół medytacji
2. Mel Lyman – piosenkarz i przywódca sekty The Mel Lyman Family.
3. Ralph Hubert "Sonny" Barger – założyciel i przywódca gangu Hell's Angels.
4. sds (Students for Democratic Society) – Organizacja zrzeszająca studenckich działaczy społeczno-politycznych, która istniała w drugiej połowie lat sześćdziesiątych
5, 6 grudnia 1969 roku podczas festiwalu rockowego w Altamont członkowie Hell's Angels zatrudnieni tam jako ochroniarze wdali się w bójkę z tłumem hippisów, która skonczyła się śmiercią kilku osób.



Posted in , , |

O nędzy w środowisku studenckim
Członkowie Międzynarodówki
sytuacjonistycznej
i studenci strasburscy





O NĘDZY W ŚRODOWISKU STUDENCKIM ROZWAŻANEJ W JEJ ASPEKCIE EKONOMICZNYM, POLITYCZNYM, PSYCHOLOGICZNYM, SEKSUALNYM, A ZWŁASZCZA INTELEKTUALNYM, I O KILKU SPOSOBACH WYDOBYCIA SIĘ Z NIEJ

UCZYNIĆ HAŃBĘ JESZCZE BARDZIEJ HANIEBNĄ, ROZGŁASZAJĄC JĄ

We Francji student jest najbardziej pogardzaną istotą, wyjąwszy, rzecz jasna, policjanta i księdza. Jeśli przyczyny tej pogardy są nierzadko fałszywe i związane z ideologią panującą, powody, dla których zasługuje on rzeczywiście na pogardę z punktu widzenia rewolucyjnej krytyki, pozostają ukryte. Szermierze fałszywej kontestacji potrafią je jednak rozpoznać i rozpoznają się w nich. Odwracają tę prawdziwą pogardę w pełen wyrozumiałości podziw. I tak bezpłodna lewicowa inteligencja (od „Temps Modernes” aż po „L’Express”) zachłystuje się rzekomym „wzrostem znaczenia studentów”, a biurokratyczne organizacje, istotnie chylące się ku upadkowi (od Partii zwanej Komunistyczną aż po UNEF), rywalizują ze sobą o studenckie poparcie „moralne i materialne”. Wyjawimy przyczyny tego zainteresowania studentami i pokażemy, że stanowią one część składową współczesnego kapitalizmu; w broszurce tej będziemy je po kolei ujawniać i poddawać krytyce: dezalienacja musi bowiem podążać tropem alienacji.

Dotychczasowe badania i studia nad środowiskiem studenckim pomijały to, co zasadnicze. Jako że nie potrafiły wykroczyć poza punkt widzenia właściwy poszczególnym dyscyplinom akademickim (psychologii, socjologii, ekonomii), pozostawały z gruntu fałszywe. Popełniano w nich błąd, który Fourier nazywał „roztrzepaniem metodycznym”, ponieważ „regularnie odnoszono się w nich do zasadniczych kwestii”, pomijając całościowy punkt widzenia nowoczesnego społeczeństwa. Fetyszyzm faktów przesłania zasadniczą kategorię, a szczegóły maskują „całokształt”. O tym społeczeństwie mówi się najróżniejsze rzeczy, nie wspominając jednak o jego istocie: „towarowej i spektakularnej”. Socjolodzy Bourderon i Passedieu, autorzy Les Héritiers: les étudiants et la culture, okazali się cokolwiek bezradni w obliczu kilku cząstkowych prawd, które zdołali ustalić. Aczkolwiek wykazują się niewątpliwie dobrą wolą, popadają w typowo profesorskie moralizatorstwo etyki Kantowskiej, wzywając do „rzeczywistej demokratyzacji poprzez rzeczywistą racjonalizację systemu nauczania”, innymi słowy do skuteczniejszego wdrażania w system. W tym samym czasie ich uczniowie w rodzaju Kravetza roją sobie, że przebudzili się z reformistycznej drzemki, gdy polewają swoje typowo drobnomieszczańskie zgorzknienie strumieniem archaicznej frazeologii rewolucyjnej.

Spektakularyzacja urzeczowienia w nowoczesnym społeczeństwie kapitalistycznym wyznacza każdemu rolę w powszechnej bierności. Dotyczy to również studenta. Jego rola jest tymczasowa i przygotowuje do roli ostatecznej, którą absolwent wyższej uczelni będzie odgrywał jako czynnik pozytywny i konserwatywny w systemie towarowym. To zwykła inicjacja.

Powiela ona, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszelkie cechy inicjacji mitycznej. Pozostaje całkowicie oderwana od dziejowej, jednostkowej i społecznej rzeczywistości. Student to istota rozpięta pomiędzy jasno określonymi statusami – obecnym i przyszłym – których granice przekroczy automatycznie. Schizofreniczna świadomość pozwala mu na zasklepianie się w „społeczności inicjacyjnej”, na błogie ignorowanie przyszłości i zachłystywanie się mistyczną jednością, którą oferuje mu teraźniejszość odcięta od historii. Trudno się zresztą dziwić, że student boi się spojrzeć prawdzie, zwłaszcza ekonomicznej, prosto w oczy: widok ten byłby dla niego nazbyt bolesny. Rzekome „społeczeństwo dobrobytu” skazuje go bowiem na skrajne ubóstwo. Choć 80% studentów pochodzi z rodzin o wyższych dochodach niż dochody robotników, to jednak 90% z nich ma mniejszą siłę nabywczą od niewykwalifikowanych robotników. Ta nędza studencka to oczywisty anachronizm, w społeczeństwie spektaklu nowy proletariat cierpi bowiem z powodu nędzy całkiem nowego rodzaju. W czasach, gdy coraz szersze rzesze młodzieży wyzwalają się spod władzy rodziny i moralnych przesądów, by jak najszybciej popaść w stosunki jawnego wyzysku, student na wszystkich poziomach utrzymuje się w „przedłużonej niepełnoletności” – potulnej i nieodpowiedzialnej. Jeśli zdarza się, że niewczesny kryzys młodzieńczy konfliktuje go z rodziną, godzi się bez szemrania na to, by rozmaite instytucje zarządzające jego życiem codziennym traktowały go jak dziecko.

W światku studenckim proces kolonizacji rozmaitych sektorów praktyki społecznej przybiera po prostu najjaskrawszy wyraz. Obarczanie studentów całym nieczystym sumieniem społecznym maskuje powszechność nędzy i zniewolenia.

Pobudki, z których wyrasta nasza pogarda wobec studentów, są jednak zgoła innego rodzaju. Chodzi nam bowiem nie tyle o ich materialną nędzę, ile o to, że godzą się na wszelkie postaci nędzy i cechują się wprost chorobliwą skłonnością do tępego konsumowania alienacji w nadziei, że wzbudzą czyjeś zainteresowanie swoimi poszczególnymi brakami. Wymogi nowoczesnego kapitalizmu skazują olbrzymią większość studentów na zasilenie kadr niższego szczebla [petits cadres] (co stanowi odpowiednik funkcji XIX wiecznych robotników wykwalifikowanych). W obliczu równie nędznej, a dającej się łatwo przewidzieć przyszłości, studenci usiłują przydać nieco fałszywego blasku swej mizernej teraźniejszości. Kompensacja jest zbyt żałosna, by się do niej przywiązywać; jutro nie będzie promienne, ale równie szare i nędzne jak jego obecne położenie. Dlatego też student chroni się w teraźniejszości przeżywanej w sposób iluzoryczny.

Student, niby stoicki niewolnik, czuje się tym bardziej wolny, im silniej skuwają go kajdany. Podobnie jak jego nowa rodzina – uniwersytet – uważa się za byt najbardziej „autonomiczny”, choć podlega bezpośrednio i jednocześnie dwóm najpotężniejszym systemom władzy społecznej: rodzinie i państwu. Jest ich potulnym i wdzięcznym pacholęciem. Na mocy tej logiki grzecznego dziecka student utożsamia się ze wszystkimi wartościami oraz oszustwami systemu i skupia je w sobie. Złudzenia dawniej zaszczepiane pracownikom, przeradzają się w uwewnętrznioną ideologię wyznawaną przez masy drobnych urzędników jutra.

Dawna nędza społeczna wytwarzała najpotężniejsze systemy kompensacyjne w dziejach – religie. Marginalna nędza studencka znajduje pociechę w najbardziej wytartych wyobrażeniach panującego społeczeństwa, w groteskowym korowodzie wyalienowanych produktów.

Francuski student, jako istota ideologiczna, przychodzi zawsze i na wszystko zbyt późno. Wartości i złudzenia, będące ozdobą jego zamkniętego światka, nie mogą się ostać; historia nie tylko skazała je na zagładę, ale zdążyła już nawet wystawić je na pośmiewisko.

Uniwersytet cieszył się niegdyś prestiżem – student napawa się odpryskami tego splendoru i czerpie dumę z bycia studentem. Za późno. Mechaniczna i wyspecjalizowana edukacja, którą otrzymuje, jest równie dalece zdegradowana (w porównaniu z dawnym poziomem mieszczańskiej wiedzy ogólnej), jak jego własny poziom intelektualny, z tego prostego względu, że system ekonomiczny, który panuje nad tym wszystkim, wymaga masowej produkcji studentów pozbawionych wiedzy i niepotrafiących myśleć. Uniwersytet stał się instytucjonalnym strażnikiem ignorancji, „kultura wysoka” karleje w rytmie seryjnej produkcji profesorów: wszyscy ci profesorowie są kretynami, a większość z nich zostałaby wygwizdana przez byle licealistów – o tym jednak student nie ma pojęcia. Zadowala się nabożnym słuchaniem nauczycieli i usiłuje się wyzbyć resztek zmysłu krytycznego, aby pławić się w mistycznym złudzeniu bycia „studentem”, a więc osobą, którą trudzi się na serio zgłębianiem poważnej wiedzy w nadziei, że dostąpi w końcu prawd ostatecznych. To menopauza umysłu. Wszystko, co dzieje się dziś w klasach szkolnych i uniwersyteckich aulach, zostanie napiętnowane w przyszłym społeczeństwie rewolucyjnym jako społecznie szkodliwy hałas. Już dziś student budzi tylko śmiech.

Student nie zdaje sobie nawet sprawy z tego, że historia podminowuje również jego komiczny „zamknięty” światek. Specjaliści toczą dialogi głuchoniemych na temat „kryzysu uniwersytetu”, który w rzeczywistości stanowi element szerszego kryzysu współczesnego kapitalizmu i odzwierciedla trudności, z jakimi boryka się ten szczególny sektor produkcji, tak niewcześnie usiłujący się dostosować do globalnych przekształceń aparatu produkcyjnego. Pozostałości dawnej ideologii mieszczańskiego „liberalnego uniwersytetu” tracą na znaczeniu, w miarę jak zanika jej baza społeczna. Uniwersytet mógł się wydawać autonomiczną potęgą w okresie wolnorynkowego kapitalizmu i liberalnego państwa, które istotnie pozostawiały mu nieznaczny margines swobody. Zresztą już wtedy uniwersytet ściśle odpowiadał zapotrzebowaniom konkretnego modelu społecznego: przysposabiał uprzywilejowaną mniejszość do zasilenia klasy panującej, oferując jej odpowiednią kulturę ogólną. Stąd też bierze się groteskowa nostalgia profesorów utyskujących, że utracili dawną funkcję psów łańcuchowych przyszłych panów na rzecz innej, o ileż mniej szlachetnej, a więc roli psów pasterskich, odprowadzających stada „białych kołnierzyków” do fabryk i biur zgodnie z planowymi zapotrzebowaniami systemu ekonomicznego. Nostalgicy ci przeciwstawiają technokratyzacji uniwersytetu swoje archaizmy i niewzruszenie serwują strzępy kultury przyszłym specjalistom, którym nie przyda się ona na nic.

Poważniejsi, a zatem bardziej niebezpieczni, są moderniści z lewicy i UNEF, kierowani przez „ekstremistów” z FGL, domagający się „strukturalnej reformy uniwersytetu” oraz „powiązania uniwersytetu z życiem społeczno-gospodarczym”, czyli jego dostosowania do potrzeb współczesnego kapitalizmu. Poszczególne uczelnie i wydziały, choć nadal otoczone nimbem anachronicznego prestiżu, przestają dostarczać „kulturę ogólną” klasom panującym, stają się natomiast zakładami hodowlanymi kadr niższego i średniego szczebla. Nasi postępowcy, miast protestować przeciw tendencji dziejowej, która podporządkowuje bezpośrednio jeden z ostatnich względnie niezależnych sektorów życia społecznego wymogom systemu towarowego, pomstują na opóźnienia i niedociągnięcia w finalizacji tego procesu. Są apologetami przyszłego cybernetycznego uniwersytetu, który gdzieniegdzie staje się już faktem. System towarowy i jego nowocześni sługusi – oto prawdziwi wrogowie.

Ale te epickie boje toczą się, rzecz jasna, ponad głowami studentów, w niebiańskim królestwie ich panów, i wydają im się absolutnie niezrozumiałe: nawet ich własne życie, nie mówiąc już o życiu jako takim, całkowicie im się wymyka.

Ze względu na swoje skrajne ubóstwo, student skazany jest na smętny żywot. Zadowala się jednak tym, co ma, strojąc swoją nędzę w kostium „oryginalnego stylu życia”: cyganerii i mizerabilizmu. Tymczasem „cyganeria”, nie będąca zresztą oryginalnym rozwiązaniem, może być autentyczna tylko wtedy, gdy poprzedza ją całkowite i nieodwracalne zerwanie ze środowiskiem uniwersyteckim. Tak więc zwolennicy takiego stylu życia (a niemal wszyscy studenci za takich się uważają) chwytają się sztucznej i skarlałej wersji tego, co i tak, w najlepszym wypadku, jest li tylko nędznym rozwiązaniem jednostkowym. Zasługują na pogardę starych bab z prowincji. Ci „oryginałowie”, trzydzieści lat po Wilhelmie Reichu – znakomitym wychowawcy młodzieży – pozostają przywiązani do najbardziej tradycyjnych relacji erotyczno-miłosnych, powielając w swoich stosunkach seksualnych stosunki panujące w społeczeństwie klasowym. Gotowość studenta do odgrywania roli działacza (pierwszej lepszej sprawy) chyba najlepiej świadczy o jego niemocy. Totalitarny spektakl pozostawia mu wprawdzie pewien margines jednostkowej swobody i dużo wolnego czasu, lecz student nad przygodę, o której nie ma bladego pojęcia, przedkłada ciasną czasoprzestrzeń codzienności, wygospodarowaną specjalnie na jego użytek przez strażników systemu.
Dobrowolnie oddziela pracę od rozrywek, głosząc jednocześnie obłudną pogardę dla „kujonów”. Godzi się na wszelkie postacie oddzielenia, następnie zaś pędzi do rozmaitych kółek religijnych, sportowych, politycznych czy związkowych, aby utyskiwać nad „powszechnym brakiem komunikacji”. Jest do tego stopnia głupi i żałosny, że poddaje się spontanicznie i masowo parapolicyjnemu nadzorowi psychiatrów oraz psychologów, ustanowionemu z myślą o nim przez awangardę współczesnej opresji. Ba, jego przedstawiciele widzą w tych Ośrodkach Uniwersyteckiej Pomocy Psychoterapeutycznej (BAPU) wielką zdobycz ruchu studenckiego.

Prawdziwa nędza studenckiego życia codziennego znajduje natychmiastową i fantasmagoryczną kompensację w jej podstawowym opium: towarze kulturowym. Student zajmuje przynależne mu miejsce w spektaklu kulturowym jako przepojony szacunkiem uczeń. Choć pozostaje blisko ośrodka produkcji, wrota tego sanktuarium są przed nim zamknięte; „nowoczesną kulturę” może jedynie podziwiać przez szybkę. Sztuka umarła, ale student jest nadal wiernym bywalcem teatrów i filmowych klubów dyskusyjnych, najbardziej łakomym konsumentem jej trupa, zamrożonego, pakowanego próżniowo i sprzedawanego w supermarketach dla gospodyń dobrobytu.

Uczestniczy w tej uczcie bez opamiętania i krytycznego dystansu. To jego naturalne środowisko. Gdyby „domy kultury” nie istniały, student musiałby je wynaleźć. Doskonale potwierdza najbanalniejsze ustalenia amerykańskiej socjologii marketingu: ostentacyjna konsumpcja, reklama skłaniająca do sztucznego rozróżniania produktów identycznych w swojej beznadziejności (Pérec czy Robbe-Grillet; Godard czy Lelouch).

Gdy tylko „bogowie” produkujący lub organizujący jego spektakl kulturowy przybierają ludzką postać na scenie, stanowi ich najbardziej zagorzałego widza i wymarzonego neofitę. Studenci tłoczą się, żeby podziwiać ich bezwstydne popisy; któż inny zapełniałby sale, w których, dajmy na to, klechy poszczególnych kościołów publicznie zwierzają się ze swych amorficznych refleksji (tygodnie myśli zwanej marksistowską, zebrania inteligencji katolickiej) a literackie odpadki pysznią się własną niemocą (pięć tysięcy studentów uczestniczących w konferencji Co może literatura?).

Student, niezdolny do autentycznych namiętności, rozkoszuje się beznamiętnymi debatami gwiazd bezmyślności na temat pozornych problemów służących maskowaniu zagadnień istotnych: Althusser, Garaudy, Sartre, Barthes, Piccard, Lefebvre, Lévi-Strauss, Halliday, Châtelet, Antoine. Humanizm, egzystencjalizm, strukturalizm, scjentyzm, nowy krytycyzm, dialektyczny naturalizm, cybernetyzm, planetyzm, metafilozofia.

Uważa się za uczestnika awangardy na tej podstawie, że widział ostatniego Godarda, kupił najnowszą książkę z serii „Arguments”, brał udział w niedawnym happeningu tego palanta Lapassade’a. W swojej niezmierzonej ignorancji bierze za „rewolucyjną” i gwarantowaną certyfikatem nowość najbledsze erzace dawnych poszukiwań, w swoim czasie rzeczywiście istotnych, a dziś rzucanych na rynek w rozwodnionej postaci. Liczy się dla niego jedynie zachowanie pewnego standardu kulturowego. Student z dumą nabywa, tak jak wszyscy inni, książkowe wydania ważnych i trudnych tekstów, schodzących w coraz szybszym tempie z taśm „kultury masowej”. Niestety, nie potrafi czytać. Może tylko pochłaniać je wzrokiem.

Do jego ulubionych lektur należy wyspecjalizowana prasa, zagrzewająca do obłędnej konsumpcji kulturowych gadżetów. Potulnie wypełnia jej reklamiarskie dyktaty, kształtujące jego smak. Rozkoszuje się takimi tygodnikami jak „L’Express” czy „L’Observateur”, a nawet wierzy, że „Le Monde”, którego styl jest dlań nazbyt zawiły, to „obiektywna” gazeta, bezstronnie opisująca fakty i wydarzenia. Gdy pragnie pogłębić swoją wiedzę ogólną, czerpie ze zdroju „Planète”, magicznego czasopisma usuwającego zmarszczki i wągry ze starych idei. Otoczony takimi przewodnikami, bierze się za bary ze współczesnym światem i zgłębia arkana polityki.

Student jest bowiem najbardziej dumny ze swojego politycznego zaangażowania. Nie dostrzega jednak, że to zaangażowanie jest, jak cała reszta, spektakularnie zapośredniczone. Dlatego z rumieńcami na twarzy wywija żałosnymi strzępami sztandaru lewicy, unicestwionej ponad czterdzieści lat temu przez „socjalistyczny” reformizm i stalinowską kontrrewolucję. Rządzący zdają sobie doskonale sprawę z tej klęski; robotnicy również to sobie uświadamiają, choć w sposób mniej klarowny. Student z kretyńskim samozadowoleniem uczestniczy w najżałośniejszych mityngach, które przyciągają wyłącznie jego. Fałszywa świadomość polityczna występuje u niego w czystej postaci, dlatego też uniwersytet stanowi idealny teren werbunku dla konających organizacji biurokratycznych (od Partii zwanej Komunistyczną aż po UNEF). Organizacje te totalitarnie programują stanowiska polityczne studenta; sporadycznie może wykazać się jakimś odstępstwem czy podkreślać swoją „autonomię”, ale ten parodystyczny opór szybko zostaje stłumiony i student, z podkulonym ogonem, wraca do szeregu. Gdy pragnie iść pod prąd, jak ci ludzie, którzy na mocy nieprawdopodobnej reklamiarskiej inwersji zwą się JCR (Komunistyczno-Rewolucyjna Młodzież), choć nie są ani komunistyczni, ani rewolucyjni, ani nawet młodzi, jedyne, co potrafi, to domagać się cienkim głosem zakończenia wojny w Wietnamie.

Student pochlebia sobie, że gardzi „archaicznością” de Gaulle’a, nie pojmuje natomiast, że czyni to w imię dawnych błędów i starych zbrodni (takich jak stalinizm z okresu Togliattiego – Garaudy’ego – Chruszczowa – Mao), a tym samym, że jego młodzieńcza postawa jest jeszcze bardziej archaiczna niż władza, która potrafi zrozumieć nowoczesne społeczeństwo przynajmniej na tyle, aby nim skutecznie zarządzać.

To zresztą nie jedyny archaizm cechujący studenta. Sądzi, że powinien mieć choćby ogólny pogląd na każdy temat i odznaczać się spójną wizją świata, która nada sens jego potrzebie gorączkowego zaangażowania i aseksualnego promiskuityzmu. Dlatego też poddaje się ostatnim misjonarskim konwulsjom kościołów, bije pokłony przed cuchnącym ścierwem Boga i czci rozkładające się pozostałości prehistorycznych religii, w których widzi ozdobę swojej egzystencji i epoki. Wstyd o tym pisać, ale studenci to, obok starych bab ze wsi, kategoria społeczna o najwyższym procencie deklarowanego fideizmu, a uczelnie pozostają najlepszym „terenem misyjnym” (wszędzie indziej bowiem już dawno pożarto lub przepędzono klechów). Tu właśnie księża-studenci nadal otwarcie sodomizują tysiące studentów w swoich duchowych latrynach.

Faktem jest, że wśród studentów znaleźć też można osoby o przyzwoitym poziomie intelektualnym. Radzą sobie one bez wysiłku z nędznymi kontrolami zdolności przewidzianymi dla miernot, a zawdzięczają to właśnie temu, że zrozumiały system, gardzą nim i uważają się za jego wrogów. Ze szkolnictwa wyższego biorą to, co w nim najlepsze: stypendia. Wykorzystując sprzeczności, które wciąż jeszcze zmuszają system do pielęgnowania niewielkiego sektora czysto intelektualnego, „badawczego”, pogodnie sieją zamęt: ich jawnej pogardzie wobec systemu towarzyszy przenikliwość, dająca im znaczną przewagę, przede wszystkim intelektualną, nad sługusami tego systemu. Ludzie, o których mowa, zaliczają się do teoretyków nadchodzącego ruchu rewolucyjnego i niebezpodstawnie pochlebiają sobie, że zaczynają budzić taki sam lęk, jak ów ruch. Nie kryją, że tym, co z taką łatwością czerpią z „systemu szkolnictwa wyższego”, zamierzają się posłużyć do jego unicestwienia. Student nie może się buntować przeciw niczemu, jeśli nie zbuntuje się jednocześnie przeciw swoim studiom, choć konieczność tego buntu jest mniej wyraźna niż w przypadku robotnika, buntującego się spontanicznie przeciw swojej kondycji. Student jest jednak wytworem nowoczesnego społeczeństwa w takim samym stopniu jak Godard czy Coca-Cola. Aby walczyć ze swoją skrajną alienacją musi kontestować całość społeczną. Nie można zawężać takiej krytyki do samego środowiska studenckiego: student przypisuje sobie pozorną wartość, przez co nie potrafi sobie uświadomić wywłaszczenia, któremu podlega i skazuje się na fałszywą świadomość. Wszędzie tam, gdzie nowoczesne społeczeństwo napotyka kontestację, młodzi w tym buncie uczestniczą, a sam ów bunt stanowi najwymowniejszą krytykę studenckich obyczajów.

NIE WYSTARCZA, ABY MYŚL PARŁA DO URZECZYWISTNIENIA SIĘ, TRZEBA, ABY RZECZYWISTOŚĆ SAMA NARZUCAŁA MYŚL

Od kilku lat, po długim okresie letargu i permanentnej kontrrewolucji, zaczyna się rysować nowy okres kontestacji, której młodzież jest, jak się zdaje, forpocztą. Należy jednak pamiętać, że społeczeństwo spektaklu, poprzez sposób, w jaki przedstawia zarówno siebie, jak i swoich wrogów, krępuje ujmowanie świata i historii własnymi kategoriami ideologicznymi. Sprowadza wszystkie zjawiska do naturalnego biegu rzeczy i zasklepia prawdziwe nowości, wieszczące jego przezwyciężenie, w ciasnych ramach swojego złudnego nowatorstwa. Bunt młodych przeciw narzucanym warunkom życia stanowi, w istocie, zapowiedź o wiele szerszego ruchu wywrotowego, w którym uczestniczyć będą wszyscy ludzie z rosnącą siłą odczuwający niemożność życia w tym systemie; to preludium nadchodzącej epoki rewolucyjnej. Panująca ideologia i jej rzecznicy, posługując się sprawdzoną metodą odwracania rzeczywistości, usiłują zredukować ten realny ruch historyczny do pseudokategorii społeczno-naturalnej: pojęcia „młodzieży” (która buntowałaby się niejako z definicji). W ten sposób sprowadza się nową młodość buntu do odwiecznego buntu młodzieży, odtwarzającego się w każdym pokoleniu i gasnącego wówczas, gdy „młody człowiek zostaje zaprzęgnięty do poważnej pracy wytwórczej i działań na rzecz konkretnych i prawdziwych celów”. „Bunt młodzieży” był i jest przedmiotem istnej dziennikarskiej nadprodukcji, przekształcającej go w spektakl buntu, wystawianego na pokaz, aby uniemożliwić ludziom prawdziwe doświadczenie buntu. Przedstawia się go jako dziwaczny, lecz konieczny wentyl bezpieczeństwa, bez którego system nie mógłby istnieć. Ten bunt wobec społeczeństwa uspokaja społeczeństwo, ponieważ zakłada się, że pozostanie cząstkowy, uwięziony w apartheidzie „problemów” młodzieży – tak jak istnieje kwestia kobiet lub sprawa czarnych – i ograniczony do okresu dorastania. W rzeczywistości problem „młodzieży” polega jedynie na tym, że to ona odczuwa najżywiej głęboki kryzys nowoczesnego społeczeństwa. Młodzież jest doskonałym wytworem tego społeczeństwa, równie nowoczesnym jak ono, zarówno wtedy, gdy integruje się z nim bez zastrzeżeń, jak i wówczas, gdy odrzuca je radykalnie. Zdumiewać nie powinno to, że młodzież się buntuje, ale raczej to, że tak wielu dorosłych pogodziło się z losem. Faktu tego nie należy wyjaśniać przyczynami biologicznymi, lecz historycznymi przesłankami: poprzednie pokolenie zaznało wszystkich możliwych porażek i było karmione wszystkimi kłamstwami okresu haniebnego rozkładu ruchu rewolucyjnego.

„Młodzież” jako taka to zwykły mit reklamowy, ściśle związany z kapitalistycznym sposobem produkcji, wyraz jego dynamiki. Młodzież zdobyła złudny prymat w okresie odbudowy gospodarki po II wojnie światowej, kiedy na rynek wkroczyli masowo konsumenci nowego typu, dający się łatwo urabiać; ta nowa rola zapewniała dyplom integracji ze społeczeństwem spektaklu. Oficjalna ideologia tutaj również pozostaje (z racji swojego zapóźnienia) w sprzeczności z rzeczywistością społeczno-gospodarczą i to właśnie młodzież pierwsza daje wyraz wściekłemu głodowi życia i burzy się spontanicznie przeciw codziennej nudzie i martwemu czasowi, których stary świat nie przestaje wytwarzać w swoich kolejnych, zmodernizowanych postaciach. Zbuntowaną część młodzieży cechuje czysty, nihilistyczny sprzeciw, a więc rewolta pozbawiona perspektywy przezwyciężenia. Taka perspektywa zaczyna się jednak rysować i konkretyzuje się na całym świecie. Musi jeszcze dorównać teoretycznej krytyce poziomem spójności i zapewnić tej spójności praktyczną organizację.
Na pierwszy rzut oka to młodzi „chuligani” [blousons noirs] wszystkich krajów demonstrują najgwałtowniejszy sprzeciw wobec integracji. Abstrakcyjność ich sprzeciwu nie pozwala im jednak umknąć sprzecznościom systemu, którego stanowią spontaniczny, negatywny wytwór. „Chuligani” są produktem wszystkich aspektów obecnego porządku: architektury nowych osiedli, rozkładu dawnych wartości, proliferacji coraz nudniejszych rozrywek konsumpcyjnych, humanistyczno-policyjnego nadzoru obejmującego kolejne obszary życia codziennego, gospodarczych pozostałości komórki rodzinnej, która utraciła znaczenie. Gardzą pracą, ale łakną towarów. Pragną zdobyć natychmiast wszystko, co zachwala reklama, lecz nie mają pieniędzy. Ta naczelna sprzeczność góruje nad ich egzystencją, dlatego też, choć poszukują jednostkowej samoafirmacji i łakną autentycznej wolności w sposobie spędzania czasu, owe dążenia mają nader ograniczony charakter. To samo dotyczy podejmowanej przez nich próby budowania wspólnoty: mikrospołeczności te cechuje daleko posunięty prymitywizm, młodociane bandy żyjące na marginesie powielają stosunki hierarchiczne panujące w społeczeństwie. Hierarchia, która znajduje potwierdzenie w walkach z innymi bandami, skazuje na oddzielenie poszczególne bandy i każdego ich członka z osobna). Aby uwolnić się od tej sprzeczności, „chuligani” będą musieli w końcu zacząć pracować, co pozwoli im nabywać towary (istnieje już zresztą szeroki sektor produkcji wchłaniający ich jako konsumentów – motocykle, gitary elektryczne, ciuchy, płyty…). Ci, którzy tego nie uczynią, muszą zaatakować towarowe prawo: albo w sposób najbardziej pierwotny, to znaczy kradnąc towary, albo też w sposób świadomy, wznosząc się na poziom rewolucyjnej krytyki świata towarów. Konsumpcja łagodzi obyczaje tych młodych buntowników, a ich bunt przechodzi w najgorszy konformizm. W gruncie rzeczy „chuligani” mają przed sobą tylko dwie możliwości: albo zdobędą świadomość rewolucyjną, albo będą skazani na ślepe posłuszeństwo w fabrykach.

Ruch provo to pierwsza forma przezwyciężenia „młodzieżowych gangów”, ich pierwsza polityczna manifestacja. Provosi zrodzili się ze spotkania kilku zżeranych ambicją pogrobowców rozkładu sztuki oraz masy młodych buntowników głodnych uznania. Ich organizacja umożliwiła jednym i drugim rozwój oraz wywołanie nowego rodzaju kontestacji. „Artyści” wnieśli w posagu skłonność – skądinąd bladą i zmistyfikowaną – do zabawy oraz całą ideologiczną rupieciarnię; młodzi dysponowali jedynie gwałtownością swojego buntu. Od samego początku tego sojuszu obie tendencje pozostały wyraźnie rozdzielone; pozbawione teorii masy zaakceptowały de facto przywództwo małej grupki samozwańczych liderów, którzy usiłowali ugruntować swoją władzę, formułując „provotariacką” ideologię. Przemoc „chuliganów” nie znalazła ideowego przełożenia w próbie przezwyciężenia sztuki, górę wziął neoartystyczny reformizm. Provosi stanowią wyraz ostatniego reformizmu związanego z nowoczesnym kapitalizmem: reformizmu życia codziennego. Chociaż jedynie nieprzerwana rewolucja zdolna jest przekształcić życie, przywódcy ruchu provo (niczym Bernstein, który chciał przejść od kapitalizmu do socjalizmu za pomocą reform) wierzą, że wystarczy kilka drobnych ulepszeń, aby je odmienić. Provosi, opowiadając się za cząstkowymi zmianami, godzą się w końcu na wszystko. Ich liderzy wymyślili groteskową ideologię provotariatu (artystyczno-polityczną strawę upichconą z okruchów uczty, w której nie było im dane uczestniczyć), i ogłosili, że tylko on może się skutecznie przeciwstawić rzekomej bierności i zmieszczanieniu proletariatu, innymi słowy zaintonowali ulubioną śpiewkę największych jełopów tego stulecia. Ponieważ nie wierzą w możliwość zmiany całości społecznej, nie wierzą też w jedyną siłę, dającą nadzieję na taką zmianę. Proletariat to siła napędowa społeczeństwa kapitalistycznego, a więc siła stanowiąca dla tego społeczeństwa śmiertelne zagrożenie. Prześladują go wszystkie potęgi starego świata (partie polityczne, biurokratyczne związki zawodowe, policja, nękająca go o wiele częściej niż provosów), ponieważ tylko on stanowi dla nich prawdziwą groźbę. Provosi nie zdołali tego pojąć; jako że nie potrafią poddać krytyce systemu produkcji, pozostają więźniami całego systemu. Gdy podczas robotniczych zamieszek antyzwiązkowych młodzi członkowie ruchu spontanicznie przyłączyli się do protestujących, liderzy wpadli w popłoch: jedyne, co zdołali uczynić, to potępić „wypaczenia” i wezwać do wyrzeczenia się przemocy. Tym samym żałośnie wyparli się własnego programu. Ci, którzy zamierzali prowokować władzę, aby wydobyć na jaw jej represyjny charakter, jęli kwilić, że „policja ich sprowokowała”. Co więcej, zwrócili się przez radio do zadymiarzy, wzywając ich, by zaakceptowali kierownictwo „provosów”, to znaczy liderów ruchu, którzy dobitnie dowiedli, że ich domniemany „anarchizm” jest tylko kolejnym kłamstwem. Zbuntowana baza ruchu provo, jeśli chce się wznieść na poziom krytyki rewolucyjnej, musi zacząć od tego, że zbuntuje się przeciw własnym szefom, a więc połączy się z obiektywnie rewolucyjnymi siłami proletariatu, pozbywając się takich ludzi jak Constant (oficjalny artysta Królestwa Niderlandów) czy de Vries (niedoszły poseł i piewca brytyjskiej policji). Dopiero wówczas provosi przyłączą się do autentycznego i nowoczesnego ruchu kontestacyjnego, który już teraz wywiera na nich znaczny wpływ. Jeśli pragną rzeczywiście zmienić świat, nie mogą tolerować tych, którzy zamierzają się zadowolić przemalowaniem go na biało.

Amerykańscy studenci, buntując się przeciw swoim studiom, poddali w wątpliwość społeczeństwo, które takich studiów potrzebuje. Ich rewolcie przeciw uniwersyteckiej hierarchii (w Berkeley i wszędzie indziej) od samego początku towarzyszył sprzeciw wobec systemu społecznego, opartego na hierarchii oraz dyktaturze ekonomii i państwa. Odrzucając pracę w biznesie i instytucjach, do czego miały ich przysposabiać wyspecjalizowane studia, przeprowadzają głęboką krytykę systemu produkcji, w którym wszystkie działania i wytwory tych działań wymykają się samym wytwórcom. Zbuntowana młodzież amerykańska, żyjąca w „społeczeństwie dobrobytu”, szuka już więc – na razie po omacku – spójnej rewolucyjnej alternatywy. Ich protest ogniskuje się na dwóch, w pewnym stopniu incydentalnych, aspektach amerykańskiego kryzysu: na kwestii czarnych i wojnie w Wietnamie; oto jedna z przyczyn słabości małych grupek składających się na Nową Lewicę. Pod względem formy odznaczają się one autentycznym dążeniem do demokracji, treść ich buntu jest jednak na tyle nieokreślona i miałka, że spycha je w nader niebezpieczne sprzeczności. Choć traktują nieufnie tradycyjną politykę starych organizacji, w gruncie rzeczy nie mają żadnej świadomości politycznej i żywią najrozmaitsze złudzenia na temat tego, co się rzeczywiście dzieje na świecie. Abstrakcyjna wrogość wobec społeczeństwa skłania je do podziwiania pozornych wrogów tego społeczeństwa: chińskiej czy kubańskiej biurokracji „socjalistycznej”. I tak ugrupowania w rodzaju Resurgence Youth Movement mogą jednocześnie wymachiwać anarchistycznym sztandarem i wysławiać „rewolucję kulturalną” prowadzoną przez najpotworniejszy współczesny system biurokratyczny – Chiny przewodniczącego Mao. Na poły wolnościowa organizacja tych ugrupowań, odrzucająca przywódców, jest tak okrutnie wyzbyta treści, że w każdej chwili może się ześlizgnąć w ideologię „dynamiki grup” lub najciaśniejsze sekciarstwo. Masowa konsumpcja narkotyków stanowi wyraz prawdziwej nędzy i protest przeciwko niej: to zwodnicze poszukiwanie wolności w świecie pozbawionym wolności, religijna krytyka świata, który zdołał już przezwyciężyć religię. Nieprzypadkowo odnajdujemy ją przede wszystkim wśród bitników (prawicy zbuntowanej młodzieży), których cechuje ideologiczny sprzeciw skojarzony z akceptacją najbardziej niedorzecznych przesądów (zen, spirytyzm, mistycyzm New Church i wszystkie inne rozkładające się truchła w rodzaju gandyzmu czy humanizmu). Amerykańscy studenci w swoich poszukiwaniach rewolucyjnego programu popełniają ten sam błąd, co provosi, podając się za „najbardziej uciskaną klasę w dziejach”. Powinni jak najszybciej zrozumieć, że nie mają żadnych odrębnych interesów od wszystkich tych jednostek i grup społecznych, które są poddane powszechnemu uciskowi i towarowemu niewolnictwu.
Również na wschodzie biurokratyczny totalitaryzm zaczyna wytwarzać siły negacji. Bunt młodych przybiera tam szczególnie gwałtowne formy, aczkolwiek znany jest jedynie za pośrednictwem oficjalnych potępień ze strony poszczególnych organów aparatu oraz z rozmiaru policyjnych represji, usiłujących go stłumić. Z takich to właśnie źródeł można się dowiedzieć, że część młodzieży nie „szanuje” już porządku moralnego i rodzinnego (panującego w krajach „socjalistycznych” w najobrzydliwszej mieszczańskiej postaci), oddaje się „wyuzdaniu”, gardzi pracą i kpi sobie z partyjnych ukazów. W Związku Radzieckim powołano wręcz ministra do spraw walki z chuligaństwem. Równolegle z tą rozproszoną rewoltą, do głosu zaczyna dochodzić bardziej rozwinięty i klarowny ruch kontestacyjny, pojawiają się (i znikają pod wpływem policyjnych represji) podziemne grupki oraz gazetki. Najważniejszym wydarzeniem było ogłoszenie przez młodych Polaków, Kuronia i Modzelewskiego, Listu otwartego do Partii. Autorzy opowiadają się za obaleniem aktualnych stosunków produkcji i podkreślają, że „rewolucja jest nieunikniona”. Wschodnia inteligencja usiłuje obecnie upowszechnić i uteoretycznić tę krytykę, którą robotnicy przeprowadzili w praktyce we wschodnim Berlinie, w Warszawie i Budapeszcie – proletariacką krytykę władzy klasy biurokratycznej. Ów bunt jednocześnie stawia problemy i zawiera ich rozwiązanie. W innych krajach walka jest oczywiście możliwa, ale jej cel pozostaje mglisty i zmistyfikowany; we wschodnich państwach biurokratycznych ruch kontestacyjny nie żywi żadnych złudzeń, a jego cele są doskonale znane. Musi jeszcze wynaleźć sposoby ich realizacji, otworzyć drogę, która do tego prowadzi.
W Anglii pierwszym zorganizowanym wyrazem buntu młodych był ruch antyatomowy. Ta cząstkowa walka, skupiona wokół ogólnikowego programu Komitetu Stu (Commitee of 100) – który zdołał zgromadzić na ulicach trzysta tysięcy demonstrantów – osiągnęła największy sukces wiosną 1963 roku wraz ze skandalem RSG6. Z braku szerszych perspektyw radykalnych ruch ten skazany był na wygaśnięcie i rzeczywiście wchłonęli go pogrobowcy tradycyjnej polityki oraz pacyfistyczne pięknoduchy. Cechujące Anglię specyficzne archaizmy obecne w kontroli życia codziennego nie zdołały się oprzeć szturmowi nowoczesności; przyspieszony rozkład pradawnych wartości to gleba, z której wyrasta rewolucyjna krytyka wszystkich aspektów życia. Postulaty młodzieży muszą się połączyć z oporem brytyjskiej klasy robotniczej, która ze swoimi dzikimi strajkami i shop stewardami jest jedną z najbardziej bojowych w świecie. Ustalenie wspólnej płaszczyzny to konieczny warunek zwycięstwa. Upadek rządzącej socjaldemokracji zwiększa szansę takiego sojuszu. Jeśli do niego dojdzie, ujrzymy eksplozje o ileż gwałtowniejsze od tego wszystkiego, co mogliśmy podziwiać w Amsterdamie. Zamieszki provosów będą się wówczas wydawały dziecięcą igraszką. Tylko w ten sposób może się wyłonić autentyczny ruch rewolucyjny, który zdoła odpowiedzieć na praktyczne potrzeby.

Japonia to jedyny wysoko uprzemysłowiony kraj, w którym doszło już do takiego zjednoczenia młodzieży studenckiej i robotniczej awangardy.

Zengakuren, słynna organizacja rewolucyjnych studentów oraz Liga Młodych Pracowników Marksistów to dwa czołowe ugrupowania zjednoczone wokół platformy Rewolucyjnej Ligi Komunistycznej. Zdołała już ona postawić problem organizacji rewolucyjnej. Zwalcza jednocześnie zachodni kapitalizm i biurokrację krajów rzekomo socjalistycznych. Skupia już kilka tysięcy studentów i robotników. Zorganizowana jest w sposób demokratyczny i antyhierarchiczny. Zakłada udział wszystkich członków we wszystkich działaniach ugrupowania. Tak więc japońscy rewolucjoniści prowadzą jako pierwsi na świecie masowe i zorganizowane walki na podstawie spójnego, postępowego programu. Tysiące studentów i robotników wychodzą regularnie na ulice i ścierają się z japońską policją. Lidze można jednak zarzucić to, że choć zaciekle zwalcza oba systemy, nie zdołała jeszcze poddać ich pogłębionej i konkretnej analizie. Stara się dopiero określić naturę biurokratycznego wyzysku i zaczyna definiować główne aspekty nowoczesnego kapitalizmu oraz rozwijać krytykę życia codziennego i spektaklu. Można powiedzieć, że Liga pozostaje klasyczną organizacją proletariacką. Stanowi obecnie najsilniejsze rewolucyjne ugrupowanie w świecie, dlatego też powinna się stać jednym z ognisk nowej radykalnej krytyki proletariackiej.

WYTWORZYĆ SYTUACJĘ UNIEMOŻLIWIAJĄCĄ WSZELKI ODWRÓT

„Być awangardowym to dotrzymywać kroku rzeczywistości”. Całość musi się stać celem i przedmiotem radykalnej krytyki współczesnego świata. Krytyka ta winna ogarnąć zarówno rzeczywistą przeszłość tego świata, jego aktualną istotę oraz perspektywy jego przekształcenia. Jeśli chcemy wyrazić całą prawdę o świecie, a tym bardziej sformułować projekt jego całościowej kontestacji, musimy wpierw ujawnić jego ukrytą historię, czyli ująć w sposób z gruntu krytyczny i pozbawiony złudzeń historię międzynarodowego ruchu rewolucyjnego, zainicjowanego ponad wiek temu przez proletariat państw zachodnich, zrozumieć jego „porażki” oraz „zwycięstwa”. Ruch ten, który zaatakował całość organizacji starego świata, jest już od dawna wyczerpany” i poniósł klęskę. Jego ostatnim historycznym wyrazem była bowiem proletariacka rewolucja w Hiszpanii, pokonana w Barcelonie w maju 1937 roku. Mimo to oficjalne „klęski” tego ruchu, jak również jego oficjalne „zwycięstwa” należy osądzić w świetle ich następstw, tylko tak można przywrócić ich prawdę. Jak słusznie zauważył Karl Liebknecht w przeddzień swojej śmierci „niektóre porażki są zwycięstwami, istnieją też zwycięstwa bardziej haniebne od porażek”. Pierwsza wielka „klęska” władzy proletariackiej, Komuna Paryska, była w rzeczywistości jej pierwszym wielkim triumfem, proletariat po raz pierwszy ujawnił wówczas swoją dziejową zdolność do kierowania w sposób wolny wszystkimi aspektami życia społecznego. Z kolei jego pierwsze wielkie „zwycięstwo”, rewolucja bolszewicka, okazało się najpoważniejszą porażką, z której skutkami borykamy się po dziś dzień. Dojście bolszewików do władzy było równoczesne z międzynarodową kontrrewolucją, która rozpoczęła się wraz ze zdławieniem spartakusowców przez niemiecką socjaldemokrację. Wspólny sukces bolszewików i reformistów okazał się o wiele ważniejszy od ich pozornego antagonizmu, gdyż porządek, który ustanowili bolszewicy stanowił w ostatniej instancji nową wariację na stary temat, kolejne wcielenie dawnego porządku. W samej Rosji bolszewicka kontrrewolucja oznaczała ustanowienie i rozwój nowego systemu ucisku, państwowego kapitalizmu biurokratycznego; na zewnątrz kraju zaś doprowadziła do powstania licznych sekcji Międzynarodówki zwanej Komunistyczną, filii mających rozpowszechniać model bolszewicki i bronić go w razie potrzeby. Kapitalizm w swoich rozmaitych wariantach – biurokratycznych czy burżuazyjnych – zaczął ponownie rozkwitać na grobach marynarzy z Kronsztadu, ukraińskich chłopów, robotników z Berlina, Kilonii, Turynu, Szanghaju czy wreszcie Barcelony.
III Międzynarodówka, którą bolszewicy stworzyli rzekomo w celu zwalczania pozostałości reformistycznej socjaldemokracji II Międzynarodówki i zjednoczenia awangardy proletariatu w „rewolucyjnych partiach komunistycznych”, była zbyt ściśle powiązana z interesami swoich twórców, aby przeprowadzić gdziekolwiek w świecie prawdziwą rewolucję socjalistyczną. W gruncie rzeczy III Międzynarodówka była spadkobiercą II Międzynarodówki . Bardzo szybko zachodnie organizacje robotnicze podporządkowały się rosyjskiemu modelowi, a tym samym ich dalsze ewolucje były bliźniaczo podobne. Totalitarnej dyktaturze biurokracji – nowej klasy rządzącej – sprawowanej nad rosyjskim proletariatem odpowiadała, w łonie tych organizacji, dominacja warstwy biurokratów politycznych i związkowych nad masą robotników, których interesy były coraz wyraźniej sprzeczne z interesami tej warstwy. Upiór stalinizmu unosił się nad świadomością robotników, a rozwijający się dynamicznie kapitalizm przezwyciężał swoje wewnętrzne kryzysy poprzez rosnącą biurokratyzację i chełpił się tym nowym zwycięstwem, które uznawał za ostateczne. Mimo pozornych różnic i opozycji na całym świecie zapanowała jedna i ta sama forma organizacji społecznej, a zasady starego świata wciąż górują nad naszym nowoczesnym światem. Tradycja martwych pokoleń nadal ciąży jak zmora na umysłach żyjących.
Częścią składową tego świata są organizacje, które głoszą się rewolucyjnymi, a w rzeczywistości zwalczają ów świat tylko pozornie, najrozmaitszymi mistyfikacjami i to na jego własnym terenie. Powołują się one na mniej lub bardziej spetryfikowane ideologie i w gruncie rzeczy przyczyniają się do wzmocnienia panującego porządku. Proletariat wykuł partie polityczne i związki zawodowe jako oręż emancypacji, stały się one jednak zwykłymi regulatorami systemu i prywatną własnością przywódców, zajmujących się jedynie własną emancypacją, czyli zasileniem klasy panującej społeczeństwa, którego w rzeczywistości nigdy nie podważają. Program owych partii i związków składa się z wyświechtanych frazesów „rewolucyjnych”, praktyka zaś sprowadza się do najbardziej miałkiego reformizmu, jako że sam kapitalizm stał się oficjalnie reformistyczny. Tam, gdzie zdołały one przejąć władzę, to znaczy w państwach bardziej zacofanych od Rosji z 1917 roku, powielają one po prostu stalinowski model kontrrewolucyjnego totalitaryzmu. W pozostałych krajach stanowią zaś konieczne i statyczne dopełnienie mechanizmów samoregulacji zbiurokratyzowanego kapitalizmu; pseudoopozycję uzasadniającą policyjny humanizm. Są bezwarunkowymi i niezłomnymi obrońcami biurokratycznej kontrrewolucji oraz potulnymi narzędziami jej polityki międzynarodowej. W świecie radykalnie kłamliwym, głoszą najradykalniejsze kłamstwo i działają na rzecz uwiecznienia powszechnej dyktatury gospodarki i państwa. Jak twierdzą sytuacjoniści, „opierający się na totalitarnej samoregulacji model społecznie dominujący na całym świecie jest celem pozornych ataków ze strony pseudoopozycji, która w istocie stanowi jego podporę. Biurokratyczna karykatura socjalizmu to tylko najjaskrawsze przebranie starego hierarchicznego świata wyobcowanej pracy”. Studenckie zrzeszenia trzeba w tym świetle uznać za karykaturę karykatury, za burleskowe i jałowe naśladownictwo zdegenerowanego ruchu związkowego.

Teoretyczna i praktyczna denuncjacja stalinizmu, we wszystkich jego przejawach, musi się stać abecadłem przyszłych organizacji rewolucyjnych. Jest rzeczą jasną, że w takim kraju jak Francja, gdzie zapóźnienia ekonomiczne maskują jeszcze kryzys, warunkiem wstępnym odrodzenia ruchu rewolucyjnego jest unicestwienie wszelkich pozostałości stalinizmu. Zniszczenie stalinizmu musi się stać delenda Carthago ostatniej rewolucji w prehistorii.

Rewolucja ta musi z kolei zerwać ostatecznie z własną prehistorią, by czerpać całą swoją poezję z przyszłości. Grupki lewackich działaczy głoszących się autentycznymi spadkobiercami bolszewików to zwykła reminiscencja przeszłości, a nie zapowiedź jutra. Ci pogrobowcy „zdradzonej rewolucji” podają się za wiernych strażników bolszewickiej ortodoksji; nadal jednak bronią Związku Radzieckiego, dobitnie pokazując, czemu są tak naprawdę wierni i co skandalicznie zdradzili.

Nie mogą już żywić żadnych złudzeń, chyba że chodzi o słynne „kraje rozwijające się”, w których popierają właśnie niedorozwój teoretyczny. Od „Partisans” (organu pogodzonych stalinotrockistów), aż po wszystkie nurty i frakcje, które wewnątrz lub poza IV Międzynarodówką rozrywają między sobą truchło Trockiego, panuje jednakowa ideologia, złożona z rewolucyjnego pustosłowia oraz jednakowa niezdolność ogarnięcia problemów współczesnego świata. Od rewolucji dzielą ich cztery dekady kontrrewolucji. Mylą się, ponieważ nie żyjemy już w 1920 roku, a zresztą mylili się już wtedy. Rozwiązanie „ultralewackiej” grupy Socialisme ou Barbarie (po jej uprzednim rozłamie na dwie frakcje: „modernistycznej”, pod przywództwem Cardana i tradycyjnie marksistowskie Pouvoir Ouvrier) to dobitny dowód, gdyby rzecz nie była od dawna oczywista, że rewolucja nie może się odwracać plecami od nowoczesności, a poza próbą sformułowania nowej rewolucyjnej krytyki nie ma nowoczesnej myśli. Rozdzielanie tych aspektów kończy się albo muzeum rewolucyjnej prehistorii, albo nowoczesnością władzy, czyli utrwalaniem panującej kontrrewolucji: „Voix ouvrière” albo „Arguments”.
Co się tyczy poszczególnych grupek „anarchistycznych”, dysponują one jedynie tą ideologią, która sprowadza się zresztą do zwykłej etykietki; i są więźniami tejże etykietki. Niebywały „Monde Libertaire” wzniósł się na szczyty najfantastyczniejszej głupoty i cechuje go niezrównany brak spójności; nietrudno zgadnąć, że pismo redagują właśnie studenci. Ci ludzie tolerują dosłownie wszystko, jako że tolerują siebie nawzajem.
Panującemu społeczeństwu, które chełpi się ustawicznymi modernizacjami, musi się obecnie przeciwstawić unowocześniona negacja, wytwarzana przez to społeczeństwo: „Niechaj umarli grzebią i opłakują swoich umarłych”. Praktyczne demistyfikacje związane z procesem historycznym uwalniają świadomość rewolucyjną od widm, które ją nawiedzały; rewolucja życia codziennego staje twarzą w twarz z olbrzymimi zadaniami, które musi wykonać. Rewolucję, podobnie jak zwiastowane przez nią życie, trzeba ponownie wynaleźć. Jeśli projekt rewolucyjny pozostał w gruncie rzeczy niezmieniony – sprowadzając się do obalenia społeczeństwa klasowego – to dlatego, że warunków, w których powstaje, nie zdołano nigdzie przekształcić w sposób radykalny. Należy go podjąć, z radykalizmem i koherencją spotęgowanymi doświadczeniem porażki jego dawnych podmiotów, tak by jego fragmentaryczne urzeczywistnienie nie doprowadziło do kolejnego podziału społecznego.

Jako że stawką w walce pomiędzy władzą a nowym proletariatem może być jedynie całość społeczna, przyszły ruch rewolucyjny winien obalić w swoim łonie wszystko, co dąży do powielania wyalienowanych produktów systemu towarowego; musi stanowić żywą krytykę tego systemu, negację niosącą w sobie wszystkie zarodki możliwego przezwyciężenia. Jak trafnie zauważył Lukács, rewolucyjna organizacja to niezbędne zapośredniczenie między teorią a praktyką, człowiekiem a historią, masą pracowników a proletariatem „ukonstytuowanym w klasę” (sam Lukács obsadził zresztą w tej roli podmiot, który był jej zdecydowanie niegodny: partię bolszewicką). Jeśli „teoretyczne” różnice czy tendencje mają się urzeczywistniać w praktyce, muszą się natychmiast przekładać na kwestie organizacyjne. To właśnie zagadnienie organizacji będzie bowiem sądem ostatecznym nowego ruchu rewolucyjnego, trybunałem, który osądzi spójność jego naczelnego projektu: międzynarodowego urzeczywistnienia absolutnej władzy rad robotniczych; projektu naszkicowanego w XX wiecznych dążeniach rewolucyjnego proletariatu. Organizacja rewolucyjna musi się skupić na radykalnej krytyce wszystkich podstaw zwalczanego przez siebie społeczeństwa: produkcji towarowej, rozmaitych postaciach ideologii, państwa i związanych z nim podziałów.
Oddzielenie teorii i praktyki było tą skałą, o którą rozbił się dawny ruch rewolucyjny. Proletariat jedynie w najwznioślejszych momentach swojej walki potrafił przezwyciężyć ów podział i odnaleźć prawdę obu jego członów. Żadna organizacja nie zdołała jeszcze uporać się z tym problemem. Ideologia, choćby stroiła się w „rewolucyjne” szaty, zawsze służy panom – to sygnał alarmowy wskazujący na obecność wroga w przebraniu. Dlatego też krytyka ideologii stanowi w ostatecznej instancji centralny problem organizacji rewolucyjnej. Kłamstwo jest wytworem świata alienacji, jego pojawienie się wewnątrz organizacji, która pragnie być nośnikiem prawdy społecznej, prowadzi do przekształcenia tej organizacji w kolejne kłamstwo świata opartego na kłamstwie.
Organizacja rewolucyjna dążąca do ustanowienia absolutnej władzy rad robotniczych winna być także środowiskiem, w którym kształtują się zalążki pozytywnych aspektów tej władzy. Innymi słowy, musi ona bezpardonowo zwalczać leninowską koncepcję organizacji. Rewolucja z 1905 roku i spontaniczna samoorganizacja rosyjskich robotników w sowiety stanowiła już praktyczną krytykę tej szkodliwej koncepcji. Mimo to bolszewicy nadal upierali się przy tym, że spontaniczne formy robotniczej organizacji nie mogą wykroczyć poza świadomość „trade-unionistyczną” i nigdy nie zdołają wznieść się na poziom „całości”. Uważali, innymi słowy, że należy zdekapitować proletariat, aby „głową” rewolucji mogła zostać partia. Kto odmawia proletariatowi tak stanowczo, jak to uczynił Lenin, dziejowej zdolności do samoemancypacji, ten odmawia mu również zdolności do zarządzania całokształtem przyszłego społeczeństwa. W takim ujęciu slogan: „cała władza w ręce rad” oznaczał podbój sowietów przez partię i ustanowienie partyjnego państwa na miejsce ginącego „państwa” uzbrojonego proletariatu.
Slogan ten należy przywrócić do łask, oczyszczając go z bolszewickich naleciałości. Proletariat uczestniczy w rewolucyjnej grze tylko wtedy, gdy jej stawką jest cały świat; w przeciwnym razie jest ona niczym. Jedyna forma jego władzy, powszechna samorządność, nie może paktować z żadną inną siłą. Ponieważ jego zwycięstwo pociąga za sobą faktyczny zanik wszelkiej władzy, nie może tolerować żadnych ograniczeń (na przykład geograficznych); kompromisy, na które się godzi, przeradzają się natychmiast w porażkę, w kapitulację. „Samorządność musi być środkiem i celem obecnej walki. Stanowi nie tylko jej stawkę, ale również jej właściwą formę. Jest nie tylko materią, którą sama przetwarza, ale również własną przesłanką.”

Całościowa [unitaire] krytyka świata jest gwarancją spójności i prawdy organizacji rewolucyjnej. Tolerowanie systemu ucisku w jakimkolwiek kraju (choćby z tego względu, że mieni się on „rewolucyjnym”) legitymizuje ucisk jako taki. Tolerować alienację w jakiejkolwiek dziedzinie życia społecznego, to uznać wszystkie urzeczowienia za nieuchronne. Nie wystarczy opowiadać się za abstrakcyjną władzą rad robotniczych, należy ujawnić jej konkretny sens, jakim jest zniesienie produkcji towarowej, a więc zniesienie proletariatu. Logika towaru to ultima ratio istniejących społeczeństw, podstawa totalitarnej samoregulacji owych społeczeństw, przypominających układankę, której wszystkie elementy, tak różne z pozoru, są w istocie ekwiwalentne. Towarowe urzeczowienie stanowi zasadniczą przeszkodę na drodze do całościowej emancypacji i swobodnego tworzenia życia. Praxis w świecie produkcji towarowej nie służy osiąganiu autonomicznie ustalanych celów, ale ściśle się podporządkowuje dyrektywom zewnętrznych potęg. Jeśli prawa ekonomiczne przybierają postać praw przyrodniczych, dzieje się tak dlatego, że ich potęga opiera się wyłącznie na „nieświadomym działaniu uczestników”.


Zasadą produkcji towarowej jest samozatracenie się człowieka w chaotycznym i nieświadomym tworzeniu świata, który całkowicie wymyka się swoim wytwórcom. Radykalnie rewolucyjnym jądrem powszechnej samorządności jest zaś, przeciwnie – świadome i zbiorowe konstruowanie całokształtu życia. Gdyby samorządność objęła władzę nad towarową alienacją, ludzie staliby się jedynie administratorami i planistami własnego przetrwania: byłaby to kwadratura koła. Zadanie stojące przed radami robotniczymi nie polega zatem na zarządzaniu istniejącym światem, ale na jego nieprzerwanym i jakościowym przekształcaniu. Innymi słowy, chodzi o konkretne przezwyciężenie systemu towarowego (wielkiego zbłądzenia w procesie samowytwarzania człowieka).

Owo przezwyciężenie zakłada, ma się rozumieć, zniesienie pracy, którą należy zastąpić nowym rodzajem swobodnej aktywności, a więc obalenie jednego z podstawowych we współczesnym społeczeństwie podziałów: na coraz bardziej urzeczowioną pracę i biernie konsumowane rozrywki. Grupki takie jak Socialisme ou Barbarie czy Pouvoir Ouvrier, które obecnie znajdują się w stanie likwidacji, opowiadają się wprawdzie za nowoczesnym hasłem „władzy robotniczej”, ale w tej właśnie kluczowej kwestii naśladują dawny ruch robotniczy, pokładający nadzieję w reformowaniu i humanizowaniu pracy. Trzeba jednak zaatakować pracę jako taką. Jej zniesienie to nie „utopia”, lecz warunek wstępny rzeczywistego przezwyciężenia społeczeństwa towarowego, obalenia – w codziennym życiu każdej jednostki – podziału na „czas wolny” i „czas pracy”, uzupełniające się sektory wyalienowanego życia, w których bezustannie odzwierciedla się wewnętrzna sprzeczność towaru: opozycja wartości użytkowej i wartości wymiennej. Dopiero po zniesieniu tego podziału ludzie będą mogli uczynić ze swojej życiowej praxis przedmiot własnej woli oraz świadomości; i kontemplować samych siebie w stworzonym przez siebie świecie. Demokracja rad robotniczych to rozwiązanie zagadki wszystkich obecnych podziałów. Wyklucza ona „wszystko, co istnieje niezależnie od jednostek”.

Świadome panowanie ludzi nad historią, którą sami tworzą – oto główna treść projektu rewolucyjnego. Dzieje współczesne, tak jak cała dawniejsza historia, są wytworem społecznej praxis, nieświadomym rezultatem całości ludzkich działań. Kapitalizm w epoce totalitarnej dominacji stworzył swoją nową religię: spektakl. Spektakl to ziemskie urzeczywistnienie ideologii. Nigdy jeszcze świat nie stał tak wyraźnie na głowie. „Podobnie jak »krytyka religii«, krytyka spektaklu stanowi dziś przesłankę wszelkiej krytyki”.

Historia postawiła przed ludzkością problem rewolucji. Z coraz bardziej imponującym nagromadzeniem środków materialnych i technicznych może się równać jedynie powszechne i stale nabrzmiewające niezadowolenie. Burżuazja oraz jej wschodni spadkobierca, biurokracja, nie mogą sobie przyswoić instrukcji obsługi tego błyskawicznego rozwoju materialnego, który stanie się podłożem poezji przyszłości – z tego prostego względu, że ich wspólna rola polega właśnie na utrwalaniu starego porządku. Co najwyżej zgłębiły sekret jego policyjnego wykorzystania. Gromadzą jedynie kapitał, a tym samym wytwarzają proletariat: proletariuszami są ci, którzy nie mają żadnej władzy nad swoim życiem i są tego świadomi. Historyczna szansa nowego proletariatu polega na tym, że jest on jedynym rzeczywistym spadkobiercą bezwartościowego bogactwa świata burżuazyjnego – bogactwa, które należy przekształcić i przezwyciężyć zgodnie z projektem człowieka totalnego, przyswajającego sobie cały świat przyrodniczy oraz własną naturę. To urzeczywistnienie ludzkiej natury może się dokonać jedynie poprzez nieograniczone zaspokojenie i nieskończone spotęgowanie realnych pragnień, które spektakl tłumi i spycha w najmroczniejsze zakamarki rewolucyjnej nieświadomości, a urzeczywistnia wyłącznie w sposób urojony, za pośrednictwem onirycznych majaków reklamy. Autentyczne urzeczywistnienie realnych pragnień (a więc unicestwienie wszystkich pseudopotrzeb oraz pragnień, które system podsyca dzień po dniu, aby ugruntować swoją władzę) nie może się dokonać bez zniesienia i pozytywnego przezwyciężenia towarowego spektaklu. Wyzwolenie nowoczesnej historii, jak również swobodne zastosowanie jej niezliczonych zdobyczy należy do tych właśnie sił, które ona tłumi: pracowników niemających żadnej kontroli nad warunkami, sensem i wytworami własnej działalności. W XIX wieku proletariat był już spadkobiercą filozofii, obecnie przypadło mu również w udziale dziedzictwo nowoczesnej sztuki oraz pierwszej świadomej krytyki życia codziennego. Samozniesienie proletariatu to także i jednocześnie urzeczywistnienie sztuki oraz filozofii. Przekształcenie świata i zmiana życia są dla niego jednym i tym samym projektem, nierozłącznymi hasłami, które będą towarzyszyć jego zniesieniu jako klasy, obaleniu królestwa konieczności i nareszcie możliwemu przejściu do królestwa wolności. Radykalna krytyka i swobodna rekonstrukcja wszystkich zachowań i wartości narzuconych przez wyobcowaną rzeczywistość to jego program maksimum, a wyswobodzona kreatywność kształtowania wszystkich momentów i zdarzeń życiowych to jedyna poezja, którą będzie mógł uznać za swoją, poezja tworzona przez wszystkich, narodziny rewolucyjnego święta. Rewolucje proletariackie będą świętami albo nie będzie ich wcale, ponieważ motywem przewodnim zwiastowanego przez nie życia musi być właśnie święto. Zabawa jest ostateczną zasadą tego święta: żyć bez martwego czasu i czerpać rozkosz bez zahamowań – oto jedyne reguły, które będą w niej obowiązywać.

Członkowie Międzynarodówki sytuacjonistycznej
i studenci strasburscy (rok 1966)


Z języka francuskiego przełożył Mateusz Kwaterko



PAGE 22



UNEF (Union Nationale des Etudiants Francais), francuskie zrzeszenie studenckie (przyp. tłum.).
Kravetz (Marc) zdobył pewną sławę w kołach kierowniczych UNEF; ten wytrawny mówca popełnił straszny błąd, rzucając się w wir: „refleksji teoretycznej”: w 1964 roku opublikował w „Les Temps Modernes” pean na cześć samorządów studenckich, by w następnym roku potępić je na tych samych łamach.
Pojęciami takimi jak spektakl czy rola posługujemy się rzecz jasna w znaczeniu, jakie tym pojęciom nadali sytuacjoniści.
Gdy nie plują mu w gębę, szczają mu na pysk.
Aczkolwiek bez świadomości rewolucyjnej owych robotników, którzy nie mamili się ułudą awansu.
Nie mamy tu na myśli wiedzy wykładowców École Normale Supérieure czy Sorbonki, lecz kulturę encyklopedystów lub Hegla.
Ponieważ nie mają odwagi powoływać się na filistyński liberalizm, odwołują się do rzekomych swobód uniwersyteckich w średniowieczu, epoce „demokracji braku wolności”.
Por. „Internationale Situationniste”, nr 9, Correspondance avec un cibernéticien oraz sytuacjonistyczną ulotkę La tortue dans la vitrine, wymierzone w neoprofesora Abrahama Moles’a.
Por. La lutte sexuel de jeunes [Walka seksualna młodych] oraz Funkcja orgazmu.
Żeby zmusić przedstawicieli innych grup społecznych do stawienia się w szpitalnej fortecy psychiatry potrzebny jest kaftan bezpieczeństwa. Studentom wystarczy oznajmić, że w getcie powstały wysunięte posterunki kontroli: zbiegają się tam hurmem, trzeba im wręcz rozdawać numerki porządkowe

O gangu „argumentystów” i zniknięciu ich organu por. ulotkę „Na śmietnik historii”, którą Międzynarodówka Sytuacjonistyczna dystrybuowała w 1963 roku.
Jeśli już przy tym jesteśmy, warto zalecić metodę stosowaną już przez najinteligentniejszych, a polegającą na ich kradzeniu.
W tym sensie, że młodzież nie tylko go odczuwa, ale pragnie go również wyrazić.
Członkowie ruchu antyatomowego odkryli, ujawnili i zajęli ściśle tajne schrony atomowe przeznaczone dla członków rządu.
Mamy tu na myśli doskonałe czasopismo „Heatwave”, które z numeru na numer prezentuje coraz spójniejszy radykalizm.
Shop steward, w Wielkiej Brytanii etatowy działacz związkowy, wybrany przez pracowników określonego zakładu pracy (przyp. tłum.).
„Internationale Situationniste”, nr 8.
Ich realne dokonania sprowadzają się do uprzemysłowienia poprzez klasyczną akumulację pierwotną, której największe koszty ponosi chłopstwo, a wzmożoną przez biurokratyczny terror.
We Francji od 45 lat partia zwana komunistyczną nie podjęła żadnej próby zdobycia władzy. Dzieje się tak we wszystkich krajach rozwiniętych, do których nie wkroczyła tak zwana Armia Czerwona.
Les luttes des classes en Algérie, „Internationale Situationniste”, nr 10.
Adresse aux révolutionnaires…, ibidem.
Systemu, którego głównym wyznacznikiem jest utowarowienie pracy.
Po krytyce teoretycznej, którą sformułowała Róża Luksemburg.
Les luttes des classes en Algérie, op. cit..
„Internationale Situationniste”, nr 9.






Posted in , , |

Potulność fakultetów
Maciej Gdula






Tak jak nie byłoby dzisiejszego świata bez ’68, tak nie byłoby ’68 bez uniwersytetów. To stamtąd rekrutowali się aktywiści i tam formowały się idee, które nadawały znaczenie zachodzącym właśnie procesom. Uniwersytety były miejscami, skąd promieniowało napięcie i nowe pomysły na organizowanie życia społecznego. Dzisiejsza sytuacja znacznie różni się od tego, co działo się 40 lat temu. Z miejsc, gdzie bił polityczny puls, uniwersytety przekształciły się w instytucje uczestniczące w reprodukcji społeczeństw kapitalistycznych. Nie znaczy to, że duch ’68 po prostu wygasł. Źródeł obecnego stanu rzeczy poszukiwać należy także w samych wydarzeniach z tamtych lat.

Przeciąg na uniwersytecie

Cechą charakterystyczną konfliktów społecznych w latach 60. było nakładanie się na siebie różnorodnych walk i idei. Sam ruch studencki pozostawał zróżnicowany, a dodatkowo protesty studentów łączyły się z takimi wystąpieniami społecznymi, jak walka z segregacją rasową, strajki robotnicze czy protesty przeciw męskiej dominacji wobec kobiet. Niezależnie od różnic w ramach wielowątkowego ruchu studenckiego, kilka elementów wysunęło się na pierwszy plan i zdefiniowało znaczenie rewolty.

Postulaty studentów dotyczące pojedynczych kwestii, takich jak ceny biletów, zniesienie zakazu przebywania w akademikach osób odmiennej płci czy możliwość przedłużania studiów szybko rozszerzyły swój zakres, przeradzając się w krytykę uniwersytetu jako struktury biurokratycznej osadzonej w społeczeństwie, w którym wolność ma wyłącznie formalny charakter. Ruchy studenckie kwestionowały istnienie uniwersytetu jako miejsca reprodukcji klas uprzywilejowanych, instytucję, w której dominuje tradycyjna relacja pedagogiczna i mechanizm produkcji wiedzy mający służyć kontroli i zachowaniu niesprawiedliwych stosunków społecznych.

Studenci domagali się otwarcia uniwersytetu na przedstawicieli niższych klas społecznych i zerwania z elitaryzmem panującym na uczelniach. Zamiast wiedzy będącej przywilejem domagali się wiedzy dostępnej dla każdego, kto chciałby ją zdobyć. Uniwersytet miał przyciągać robotników, którzy mogliby nie tylko wynająć tanie pokoje na campusie i jeść obiady w stołówce uniwersyteckiej, ale także uczestniczyć w specjalnych seminariach poświęconych interesującym ich problemom. Postulat otwarcia uniwersytetów był elementem szerszego projektu demokratyzacji stosunków społecznych. Przewietrzenie instytucji, w których dokonywała się reprodukcja klas uprzywilejowanych, miało uderzyć w jedną z zasad podtrzymujących hierarchiczne stosunki klasowe.

Krytyka uniwersytetu obejmowała także zakwestionowanie tradycyjnych relacji między studentami a kadrą naukową, opartych na podtrzymywaniu dystansu dzielącego studentów od profesorów jako kapłanów poznania. W miarę jak studenci konstatowali rozdźwięk między sprawami, które uznawali za ważne, a hierarchią problemów reprodukowaną przez profesorów, tradycyjna relacja między wtajemniczonymi a dopuszczanymi do tajemnicy przestała być przez studentów przeżywana jako coś autentycznego. Uczelniane konwencje utrzymywały się nadal, lecz dla studentów stało się jasne, że muszą darzyć szacunkiem nie wiedzę i odwagę myślenia, ale pozycję w hierarchii. To doświadczenie odczarowało uniwersytet i pozbawiło go aury miejsca wyjątkowego i autonomicznego. Stąd był już tylko krok do uznania go za instytucję taką jak inne – z hierarchią, arbitralnym podziałem władzy i przywilejów, z wyznaczoną funkcją w utrzymywaniu stabilności systemu społecznego.

Próba redefinicji ról studenta i profesora wiązała się z postulatami zmiany sposobu produkcji wiedzy. Tradycyjnie profesor sam wyznaczał tematy badań i określał sposób ich prowadzenia. Studenci podważali ten model jako niedemokratyczny i bezpośrednio związany z dominacją. Polegała ona na usuwaniu z pola zainteresowań tematów drażliwych i niewygodnych, a także na reprodukowaniu procesu poznawczego ograniczającego twórczość studentów. Krytyka dotyczyła więc jednocześnie treści i formy. Podawano w wątpliwość zarówno oczywistość tradycyjnych tematów badawczych, jak i sam mechanizm tworzenia wiedzy, w którym studenci pozbawieni byli aktywnej roli. Pojawiły się postulaty, aby w proces badawczy i tworzenie wiedzy zaangażowani byli jednocześnie studenci i profesorowie, a także ludzie spoza uniwersytetu. Tak zorganizowana współpraca miała przekraczać zarówno bariery społeczne, jak i ograniczenia tradycyjnych kategorii poznawczych. Niekiedy wiązało się to z postulatami odrzucenia rozumu, uważanego za neutralną podstawę poznania, i jego krytyką jako narzędzia kontroli i dominacji. Oczekiwano powstania nowej uspołecznionej wiedzy, która wyzwoliłaby społeczeństwo z alienujących mechanizmów panowania i pracy.

Rozprzestrzenianie się protestu poza ramy uniwersytetów sprawiło, że sama definicja roli studentów w polityce szybko stała się przedmiotem walki i legitymizacyjnych zabiegów. Ruchy studenckie, a także sympatyzujący z nimi badacze wskazywali, że dokonuje się zasadnicza zmiana w sposobie uprawiania polityki. Studenci definiowali się jako podmiot predestynowany do zmiany całego systemu społecznego, ponieważ nie zajmowali w nim wyraźnie określonego miejsca, a jednocześnie odczuwali na sobie wszelkie jego niedogodności. Zmiana polityczna, jaką proponowali, miała wykraczać poza redystrybucję dóbr i przywilejów i wymierzona była przeciwko logice całego systemu. Inaczej niż na przykład robotnicy, studenci nie mieli bieżących interesów materialnych i nie ograniczali swoich postulatów do zmian w podziale dochodu. Ruchy studenckie dystansowały się też od partii jako mechanizmu organizacji działań politycznych i wybierały spontaniczne formy oddziaływania na politykę przez akcje bezpośrednie, pikiety, strajki i luźne koalicje. Pozostawanie poza światem zinstytucjonalizowanej polityki miało gwarantować zachowanie autentyczności i realizację naprawdę ambitnych celów politycznych.

Taki ambitny cel stanowiła zmiana systemu społecznego, którego głównymi zasadami były biurokratyczna kontrola i ograniczenia narzucane jednostce. Ograniczenia oficjalnie przedstawiane były jako gwarancja stabilności i dobrobytu, przeciwstawiano je horrorowi II wojny światowej. Kontrkulturowa krytyka uwypuklała zagrożenie wojną atomową i przypominała o toczących się wojnach w Trzecim Świecie by wykazać, że istota systemu jest głęboko destrukcyjna. Głęboka zmiana społeczna miała polegać na odrzuceniu mechanizmów kontroli i wyzwoleniu ludzkiej spontaniczności i kreatywności. Miejsce biurokratycznej logiki miały zająć autentyczne kontakty, zamiast pracy i nadzoru kwitnąć miała miłość i sztuka. W takiej rzeczywistości indywidualność jednostki nie byłaby już skrępowana, ale zyskałaby nieznane dotąd możliwości samorozwoju. Dostęp do wiedzy i procesu jej wytwarzania w ramach zreformowanego uniwersytetu był jednym z elementów planowanej zmiany. Rozszerzenie grupy studiujących oznaczałoby, że w nowym systemie więcej osób może żyć w zgodzie z ideałami samorealizacji.

Nieuwarunkowana pozycja studentów w ramach systemu i wynikająca z tego uprzywilejowana sytuacja poznawcza i polityczna była potem kwestionowana przez analizy pokazujące strukturalne warunki rewolty i jej demograficzne podstawy, związane z napięciami występującymi przy reprodukcji systemu społecznego. Pierre Bourdieu w odniesieniu do wydarzeń we Francji wskazywał, że napięcia spowodowane były napływem do systemu edukacyjnego studentów z licznego pokolenia dzieci urodzonych po wojnie i niemożnością zapewnienia im adekwatnych pozycji na rynku pracy. Rewolta miała być owocem rozziewu miedzy aspiracjami a możliwościami ich realizacji. Istnienie strukturalnych warunków rewolty nie zmienia jednak faktu, że postulaty artykułowane przez ruch, takie jak samorealizacja, spontaniczność, przekraczanie granic, autentyczne kontakty międzyludzkie, dowartościowanie zabawy, miłości i sztuki – odmieniły charakter życia społecznego po roku ’68.

Elastyczne studiowanie

Hasła rewolty zostały w dużej mierze przejęte i zaadoptowane do potrzeb elastycznego kapitalizmu – zastąpił on kapitalizm korporacyjny, w którym akumulacja kapitału połączona była z funkcjonowaniem instytucji gwarantujących stabilność i dobrobyt w ramach państw bezpieczeństwa socjalnego. W elastycznym kapitalizmie od produkcji ważniejsze stają się operacje finansowe, nie obowiązuje polityka pełnego zatrudnienia, wzrastają różnice dochodowe, a jednostce, która może korzystać z wolności obsługiwanej przez rynek towarzyszy ciągła niepewność co do swoich losów w życiu prywatnym i na rynku pracy. Wolność jednostki, gotowość do samorozwoju i przekraczania granic zostały wmontowane w system intensyfikacji wysiłku pracowników, redukcji napięć przez indywidualizację problemów społecznych i ekspansję rynku na nowe obszary, takie jak niszowe style życia z jednej strony i usługi publiczne z drugiej.

W latach 60. oczywistą drogą rozwiązywania problemów była polityczna mobilizacja. Dziś, choć lista problemów z pewnością nie jest krótsza – bieda, głód, niespotykane wcześniej nierówności, problem ekologiczny, władza wielkich korporacji, konflikty międzynarodowe – powszechne jest raczej zwątpienie w możliwość znalezienia dla nich rozwiązania przez zaangażowanie polityczne. Ten stan rzeczy jest także związany z utratą funkcji krytycznych przez uniwersytety i ich stopniowe przekształcanie w instytucje produkujące absolwentów pogodzonych z realiami elastycznego kapitalizmu.

Studenci wkraczający na uniwersytety w latach 60. mieli poczucie wyraźnej różnicy pomiędzy czasem zdobywania kompetencji a pracą. Nawet jeśli pracowali dorywczo w czasie studiów, wiadomo było, że praca jest dodatkiem do procesu edukacji, który otwierać miał możliwości zatrudnienia. Dziś od najmłodszych lat przygotowuje się jednostki do rywalizacji w ramach elastycznego rynku pracy, gdzie liczą się zmienne kompetencje i gotowość do zdobywania wciąż nowych doświadczeń. Kontrola społeczna nie realizuje się już przez zakazy i wezwania do podporządkowania się normom, lecz funkcjonuje jako nakaz samorozwoju. Gdy ktoś za nim nie podąża, ryzykuje skostnienie, odbiera sobie szanse rozwoju i sam ponosi winę, jeśli ominą go najlepsze oferty na rynku pracy. W ten sposób zacierana jest granica między zewnętrznymi wymogami świata pracy a rzeczywistym życiem prywatnym. Ideałem jest dziś praca, gdzie jednostka może być w pełni sobą i ciągle się rozwijać.

Włączenie w czas studiów pracy i praktyk, staży i wolontariatów, dodatkowych kursów (np. językowych, technik uczenia się, treningów emocjonalnych), wraz z rekonstrukcją sposobu funkcjonowania kontroli społecznej ograniczyło zbiorowe doświadczenie rozczarowania dużych grup studenckich w konfrontacji z rynkiem pracy. Zamiast rozpoznawania wspólnoty losu studenci realizują indywidualne strategie, za które – zgodnie z dominującymi wyobrażeniami – sami są odpowiedzialni. Jeśli ktoś ponosi porażkę, nie jest winny braku dyscypliny w podążaniu wyznaczonymi ścieżkami wychowania i kariery, ale odczuwa wstyd, ponieważ porażka dotyka samej istoty osobowości – brak możliwości znalezienia ciekawej pracy oznacza, że jesteśmy nieciekawymi ludźmi. W ten sposób niedogodności elastycznego kapitalizmu nie są kodowane jako problem z rzeczywistością, lecz funkcjonują jako indywidualne problemy z osobowością.

Włączenie wolności, autentyczności i samorozwoju w tryby rywalizacji na rynku pracy nie oznacza, że życie jednostek nie jest poddane ścisłym regulacjom. Wręcz przeciwnie, wymogi konkurencji sprawiają, że samorozwój musi być racjonalnie zarządzany. Kariera powiązana jest z takimi praktykami ideologicznymi, jak budowanie CV czy elektroniczne systemy rejestracji na uczelniach. Budowanie CV nie jest po prostu zapisem przebiegu kariery i posiadanych umiejętności, lecz techniką promującą pewien sposób myślenia o sobie jako jednostce zdobywającej sprawności i doświadczenia przydatne w kolejnych procesach rekrutacji. Studia to nie coś, co nadaje nam czasowo tożsamość i łączy z innymi zajmującymi tę samą pozycję, ale jeden z elementów procesu edukacyjnego między liceum a studiami podyplomowymi, kiedy jesteśmy także wolontariuszem, stażystą lub pracownikiem. Elektroniczne systemy rejestracji zmieniają tradycyjny proces uczestniczenia w życiu uniwersytetu, oparty na rozwijaniu osobistych zainteresowań i zróżnicowanym wkładzie pracy w poszczególne zajęcia, w zestaw deadlinów i standardowych zaliczeń. W ten sposób uniwersytet wprowadza studentów w reżimy elastycznego rynku pracy.

Nie można zrozumieć obecnej kondycji uniwersytetów bez uwzględnienia ich postępującej komercjalizacji. W wielu krajach wyższe uczelnie coraz częściej traktują swoją ofertę edukacyjną jako odpowiedź na popyt. Kiedy pojawia się duża liczba kandydatów chcących studiować na przykład marketing i zarządzanie, powstają odpowiednie kierunki zapewniające kształcenie w tym zakresie, niezależnie od zapotrzebowania na absolwentów określonych specjalności na rynku pracy. Jeśli powiążemy to ze wzrastającą liczbą studiujących, nie dziwi spadająca wartość dyplomów i fakt, że absolwenci coraz częściej są zmuszeni do podejmowania nisko opłacanej pracy poniżej swoich kompetencji. Podobna sytuacja prowadziła w latach 60. do napięć, ale dziś osadzona jest w kontekście elastycznego rynku pracy i zagrożenia bezrobociem. Pójście na studia, nawet jeśli nie zapewnia dobrze płatnej pracy, chroni jednak przed zarabianiem najniższych stawek, co często oznacza uniknięcie statusu working poor. Wyższa edukacja przestała zatem łączyć się z obietnicą dostępu do wyższych stanowisk, a stała się dla wielu jedynie polisą chroniącą przed społeczną degradacją.

Pożegnanie Uniwersytetu?

Ta sytuacja nie pozostaje bez wpływu na rolę i status naukowców. Jednemu z moich znajomych pracującym do niedawna na uniwersytecie w Belfaście powiedziano, że nie będzie uczył, jak dotychczas, ekonomii politycznej, ale zajmie się kryminologią, ponieważ na ten kierunek zgłosiło się wielu chętnych, a jeśli nie zgodzi się na nowe obowiązki, będzie musiał poszukać sobie innej pracy. Wymogi elastycznego rynku pracy nie omijają zatem wykładowców. W coraz większym stopniu traktuje się ich jako nauczycieli wynajmowanych do dydaktyki, a nie badaczy cieszących się wolnością poszukiwań naukowych i udostępniających ich owoce. Jeśli natomiast uczelnie rozwijają segment badawczy, to naukowców zatrudnia się na czas obsługi grantów, co sprawia, że oprócz ograniczonej autonomii w wyborze tematów muszą oni konkurować o środki i nie mają pewności co do zachowania swojego miejsca pracy po zakończeniu badań. Niepewność zatrudnienia, komercjalizacja, a także zarobki, znacznie odbiegające od uzyskiwanych przez najbardziej nagradzanych pracobiorców, jakimi stali się dziś menadżerowie, sprawiły, że naukowcy coraz częściej równają do szeregowych pracowników elastycznego kapitalizmu. Pozbawienie naukowców roli kapłanów prawdy z pewnością nie doprowadziło do egalitaryzacji w procesie produkcji wiedzy. Zamiast tego mamy do czynienia z redukcją uniwersytetu do funkcji dydaktycznych lub badawczych odpowiadających na zapotrzebowania klientów.

Krytyczne funkcje uniwersytetu osłabia, oprócz komercjalizacji, zamykanie się perspektyw krytycznych w błędnym kole oporu i demaskacji. Podważenie uprzywilejowanego dostępu do prawdy zaowocowało dominacją perspektyw określanych, dość nieostro, jako postmodernistyczne. Kwestionują one możliwość jakiegokolwiek prawomocnego ugruntowania poznania i zajmują się odkrywaniem opresji stojącej za wszelkimi roszczeniami do prawdziwości i ponadlokalnej narracji. Z jednej strony, oznaczało to rezygnację z krytyki formułowanej z pozycji prawodawcy i przejście na miękką pozycję tłumacza niewchodzącego w agon z innymi interpretacjami, ale przestrzegającego przed każdą wielką narracją. Drugą konsekwencją był wysyp krytycznych teorii poszukujących opresji w nieodkrytych dotąd obszarach i koncentracja na identyfikowaniu coraz to nowych ofiar dominacji. Utopijny język wyzwolenia i samorozwoju został zagarnięty przez elastyczny kapitalizm, a uniwersytetowi pozostawiono gorzką esencję demaskacji bez obietnicy zbawienia. Skutkiem tego było zamknięcie się perspektyw krytycznych w ramach uniwersytetu i budowanie oporu wobec coraz wymyślniej odsłanianych mechanizmów panowania. Intelektualiści zamiast zaangażowania w publiczną debatę dają świadectwo w akademickich grach językowych.

Odzyskanie funkcji krytycznych przez uniwersytet musiałoby dziś wiązać się z podważaniem zasad, na jakich opiera się reprodukcja wyższych uczelni w ramach komercyjnej oferty edukacyjnej i badawczej. Jeśli uniwersytet nie będzie publiczną instytucją zaangażowaną w sprawy ludzkości, grozi mu redukcja do rangi szkoły ponadlicealnej, gdzie nie kształci się obywateli, ale trenuje pracowników. Nie oznacza to konieczności powrotu do modelu uczelni elitarnych. Idee otwarcia uniwersytetu na nowe problemy i zaangażowania w życie publiczne wciąż pozostają pomysłami czekającymi na realizację. Nie dokona się tego jednak, dbając o polifonię i pozostając przy językach krytycznych skoncentrowanych na odkrywaniu i odgrywaniu roli ofiary. Prawdziwe otwarcie oznacza wykorzystywanie autonomicznych narzędzi pozostających do dyspozycji nauki w konkretnych walkach, jakie toczą się w życiu społecznym.


Kristin Ross zwraca uwagę, że mówienie o paryskim Maju przez pryzmat ruchów studenckich jest dowodem na zawłaszczenie sensu tamtych wydarzeń, które objęły chociażby największy strajk w dziejach Francji (przystąpiło do niego 9 milionów pracowników), przez grupę ludzi posiadających wysoki kapitał kulturowy. Zob. K. Ross, May 68’ and its Afterlifes, The University of Chicago Press, Chicago – London 2002. Odnośnie różnych postulatów stawianych przez ruchy społeczne zob. Rok 1968 – 40 lat później. Marzenie o wykonalności zmiany, Heinrich Böll Stiftung, Warszawa 2008.
Zob. D. Cohn-Bendit, Wyobraźnia przejmuje władzę, przeł. M. Gdula, „Krytyka Polityczna”, 2004, nr 6, s. 56.
R. Vaneigem, Rewolucja życia codziennego, przeł. M. Kwaterko, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2004, s. 233–265.
P. Bourdieu, Moment krytyczny, przeł. M. Gdula, „Krytyka Polityczna”, 2004, nr 6.
Zob. np. U. Beck, Społeczeństwo ryzyka, Scholar, Warszawa 2002; M. Hirszowicz, Stąd, ale dokąd?, Sic!, Warszawa 2007; D. Harvey, Neoliberalizm. Historia katastrofy, przeł. J.P. Listwan, Książka i Wiedza, Warszawa 2008.
A. Ostolski, 1968. Lekcja realizmu, w: Maj 68’. Rewolta, red. D. Cohn-Bendit i R. Dammann, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2008, s. 17.
S. Aronowitz, Knowledge Factory, Beacon Press, Boston 2000, s. 29–30.



Posted in , |
Obsługiwane przez usługę Blogger.

Popular Posts

Search

Swedish Greys - a WordPress theme from Nordic Themepark. Converted by LiteThemes.com.